#Jateż mam skojarzenia z #metoo

Samą akcję uważam za bardzo pożyteczną – choć zwykle taki hasztagowy aktywizm zmierza donikąd. Ale bardziej niż sama zawartość publicznej spowiedzi (obu stron, dodajmy), która stała się już tak męczącym wielogłosem, że się gubię, interesują mnie dalsze skutki społeczne tego, co obserwujemy, patrząc na te dwie ścierające się siły. Bo są dwie. Jedni za ostatecznym dokończeniem procesu wyrównywania szans, wycięciem problemu przedmiotowego traktowania kobiet razem z głęboko zakorzenionymi, pokoleniowymi naleciałościami obyczajowymi, włącznie z tradycyjnym muśnięciem wącholem i staropolskim dowcipasem. I drudzy, którzy uważają, że konflikt, schodząc z konkretnych przypadków molestowania i gwałtów aktorek przez Weinsteina, zagalopował w rejony akcji, która mężczyzn próbuje obezwładnić (z niechęcią linkuję przykład), albo tłamsi, każąc im walczyć z własną naturą. Dla mnie to jest właśnie najciekawsze – bo oznacza kolejny rozdział zmagania kultury z naturą, które zaczęło się dawno, dawno temu. I które natychmiast skojarzyło mi się z refrenem tytułowej piosenki z nowej płyty St. Vincent: I can’t turn off what turns me on (Nie mogę zakręcić tego, co mnie nakręca). Sam miałem z tą płytą problem, który kwalifikuje się na historię w stylu lekkiego #metoo.

Dylemat polegał na tym, czy godzi się promować wpisy okładką nowej płyty St. Vincent, czy już nie wypada? No bo z jednej strony – przyciąga uwagę w sposób gwarantowany, ale łatwo to podciągnąć pod, hm, „szczucie cycem”. Z drugiej strony – to obrazek mocno przewrotny, zarazem sygnalizujący (jak celnie zauważyła dziennikarka „Guardiana”), gdzie możemy pocałować autorkę płyty. Poza tym okładkę wybrała sobie sama Annie Clark jako ilustrację albumu, na którym sporo śpiewa o seksie, jest trochę o przebierankach (znakomity Savior), jest o uzależnieniach (świetne Pills, z dodatkiem Kamasiego), obsesji wiecznej młodości (przecież hitowy Los Ageless to o tym!) jest wreszcie, w utworze tytułowym, o masowym szaleństwie uwodzenia, nieustannego szukania podniecenia – to tu pojawiają się cytowane wyżej słowa – w sytuacjach, gdzie nie wiadomo, kto uwodzi, a kto jest uwodzony. Można więc powiedzieć, że St. Vincent nie do końca wstrzeliła się w nastrój chwili. Dopiero bonus na japońskiej edycji albumu zatytułowany Power Corrupts, wariacja na temat tytułowego utworu z płyty, jest opowieścią – jeśli wierzyć fanom tłumaczącym tekst z japońskiego – o dominacji przez władzę. A tu już okolice klasycznego Weinsteina. Choć też nie wiadomo, jakie dokładnie były intencje. Z różnych powodów trudno u Clark szukać morału.

Przecież emocje rozstania, które Clark opisuje – w genialnym skądinąd New York – już zidentyfikowano jako emocje dotyczące związku homoseksualnego, więc bez dodatkowych napięć międzypłciowych. A do tego jeszcze ewidentne przeestetyzowanie rodem z płyt Prince’a (słyszalnego zresztą jako inspiracja w tytułowym Masseduction) nie po raz pierwszy każe ten landrynkowy erotyzm brać w mocny cudzysłów. W końcu wykorzystałem więc tę okładkę (we wpisie o premierach października), a później zamówiłem sobie fizyczny egzemplarz, tłumacząc to sobie tym, że nie po to, żeby wgapiać się w okładkę i dokonać analizy fotograficznej wkładki (wyglądającej jak odprysk sesji Roberta Palmera z naiwnie maczystowskiego klipu do – nomen omen – Addicted to Love), tylko że to opakowanie może być za jakiś czas ważne jako, powiedzmy, dokument czasów. Samej płyty nie słuchałem w streamingu prawie w ogóle, zachowując wstrzemięźliwość – abstynencja jest w końcu kolejnym z kluczowych tematów albumu Masseduction.

A kiedy już posłuchałem w całości, landrynkowy winyl* okazał się dokumentem czasów pod zupełnie innym względem – muzycznym po prostu. Rzadko się dziś słyszy tak kompletne płyty pop, uwodzące bezpośredniością, energią, ale i romantyzmem, refleksją, zbudowane od strony aranżacji, różnorodne, niegłupie, niejednorazowe, spójne, dobrze ułożone w całości, uniwersalne i zarazem osobiste, atrakcyjne od pierwszych taktów Hang On Me do ostatnich fragmentów Smoking Section, a zarazem nieprzegadane. To pewnie ten fenomen każe szukać źródeł inspiracji muzycznych 30 lat temu. Jest tu też pewna naiwność – ostatnio wszechobecna chyba w latach 80. – dotycząca gwiazdorskiego czy rockandrollowego trybu życia. Więc nie dość, że świetna (choć na tym albumie nieco schowana ze swoim charakterystycznym stylem gry) gitarzystka, to jeszcze sex, drugs & rock’n’roll w wersji, jakiej chyba żaden mężczyzna dziś nam nie zaproponuje, chyba że ktoś z ponurej paczki Weinsteina. Ale bez mizoginii. Young lover I wish that I was your drug – śpiewa Clark w Young Lover, znakomitym albumowym utworze z tych dedykowanych (podobno) Carze Delevingne.

Wśród różnych bardzo oczekiwanych płyt tego roku Masseduction – druga najlepsza płyta St. Vincent, po poprzedniej – z pewnością należy do tych, które oczekiwania spełniają najpełniej. I can’t turn off what turns me on – mogę tylko powtórzyć. Bo w sumie niełatwo się tę płytę wyłącza.

ST. VINCENT Masseduction
, Loma Vista 2017, 8-9/10

*Tłoczony w Czechach, kolor piękny, niestety, jest trochę trzasków, za to powietrza w masteringu więcej.