Życie bez Johna Frusciante
Mam kolegów, którzy śmieją się z takich dylematów, jak jakość płyt Red Hot Chili Peppers, ale pooddychajmy czasem na tym blogu tym powietrzem, które wciąga się w muzycznym świecie najpowszechniej. Po pięciu latach mamy w końcu nową płytę zespołu, który – jeden z moich kolegów się w tym momencie uśmieje – nigdy się do końca nie pogrążył i nie nagrał zupełnie beznadziejnego albumu. Fakt, nie wydają się dziś szczególnie modni, ale mają fajnych kolegów i drogich dealerów – ostatni z nich to słynny Damien Hirst, który zaprojektował okładkę płyty, chyba najlepszą w ich dorobku.
W drugim akapicie będę jeszcze chwalił, więc jeśli ktoś nie zniesie więcej pochwał, może od razu przewinąć niżej. Otóż mój ulubiony (wspominałem o fajnych kolegach RHChP?) Rick Rubin, który związał się z RHChP na bardzo długo, dłużej niż z kimkolwiek innym (20 lat!), nauczył ich nagrywania długich i zaskakująco równych płyt. Po albumach Casha wiemy, że selekcja materiału to coś, w czym Rubin jest naprawdę dobry. Przyczepianie się do kompozycji na albumach RHChP – nawet na pompatycznym jak tytuł „Stadium Arcadium” czy na drugorzędnym w dyskografii „By the Way” – okazywało się więc zazwyczaj kiepską linią ataku. W sumie to nawet się nie dziwię, że RR i RHChP znaleźli wspólny język – już na płytach nagrywanych przed nim wydawali się idealnym dla niego zespołem, wychowanym jak nic na jego produkcjach z lat 80., poza tym, że na pożywnej diecie ze starego funku i punku w równych proporcjach. Ba, nawet próbowali go zatrudnić wcześniej.
Problem leży w czymś innym. Ten fajny Rubin od lat – a właściwie od czasu „Californication” (może po drodze wydarzył się jakiś przełom technologiczny i zmieniły się możliwości sprzętowe) – więcej jeszcze niż z samego starzejącego się zespołu wyciska z kompresorów w studiu. Pozostaję jego fanem, ale już na „Californication” dźwięk bywał zmiażdżony kompresją, a dalej sytuacja się nie polepszyła. „Stadium Arcadium” męczyło mnie bardzo i nie inaczej jest niestety z „I’m with You”, która – jak dumnie ogłoszono – została dźwiękowo przygotowana do sprzedaży na iTunes. Nie wiadomo do końca, co to znaczy, ale wiadomo, czego oznaczać nie może: pełnej rozdzielczości i dynamiki. Ballady, które usłyszycie na nowym albumie RHChP, z reguły mają w dowolnym momencie prawie to samo natężenie dźwięku, co najbardziej energetyczne piosenki – polecam własne eksperymenty z przełączaniem z utworu na utwór. Album świetnie brzmi na kiepskich głośnikach lub z komputera, a na dobrych słuchawkach okazuje się rozczarowujący, przesterowany bas zaczyna się rozłazić, a perkusyjne blachy tracą selektywność. Szczególnie jeśli spróbujecie słuchać naprawdę głośno – bo wysoka kompresja przygotowuje ten materiał świetnie do odtwarzania, ale na niskich poziomach wzmocnienia. Loudness war trwa i może nawet RR i RHChP nie są jej największymi bohaterami, lecz surfują na tej fali, a to odbiera mi zainteresowanie tym materiałem.
Tytułowa kwestia, czyli sprawa odejścia Frusciante i zastąpienia go zdolnym uczniem, nie jest tu najważniejsza. Ba, moją odpowiedź na pytanie o sens RHChP bez Frusciante przynoszą moje dwie ulubione płyty zespołu: „The Uplift Mofo Party Plan”, na której go jeszcze nie było, oraz „Mother’s Milk”, na której sam wykonywał zadanie zdolnego ucznia, naśladując zmarłego tragicznie Hillela Slovaka. Pytanie o sens życia zespołu bez Ricka Rubina byłoby dla mnie dużo ciekawsze.
RED HOT CHILI PEPPERS „I’m with You”
Warner 2011
6/10
Trzeba posłuchać: „Brendan Death’s Song” (zdecydowanie), „Look Around” (dla wielbicieli starego RHChP), „Goodbye Hooray” (dla wielbicieli Flea), „Police Station”. Ale wszystkie te utwory są moim zdaniem zepsute przez nadmierną kompresję.
Komentarze
fanem RHCP przesadnym nigdy nie byłem, ale w kwestii życia bez Frusciante
http://www.youtube.com/watch?v=fV9IJVoFR_Q
to wideo chyba dobrze pokazuje, jak bardzo to inny zespół bez niego, co z resztą słychać.
ogólnie sam album „I’m with you” wydaje mi się dość przeciętny, może przez to że jest za bardzo taneczny. i póki co słuchałem go chwilę na słuchawkach na komputerze, więc może bardziej nie będę się zagłębiać.
jest jeszcze jedna rzecz, która spaja byłego gitarzystę RHCP czyli Frusciantego oraz aktualnego czyli Josha Klinghoffera, a mianowicie zespól ataxia, który współtworzyli z Joe Lally z Fugazi, a zwłaszcza ich świetny album „Autmatic Writing” z 2004 roku. polecam mocno 🙂
kurcze … mamy znowu ten problem
PRODUKCJA
zarzuty stawiane albumowi są czysto techniczne
na dobrą sprawę to płyta dla użytkowników serwisu Apple,
/// dla fanów może Red Hoci szykują alternatywną wersję albumu z niewydaną jeszcze nową edycją Guitar Hero 🙂 ???
Wracam do meritum – w jakim stopniu brzmienie albumu (nie tylko omawianego) determinuje ocenę końcową.
Autor już niejednokrotnie zwracał uwagę na swoje preferencje jako słuchacza (ten gramofon, dynamika z supergłośników, z superciężkiej płyty analogowej i lampowego wzmacniacza, a może jeszcze przedwzmacniacza etc…)
wszystko rozumiem, lubię ciepłe i dynamiczne brzmienie winyla, nie jestem jednak skłonny wydawać bajońskich sum na wszelakie wznowienia klasyków pokroju King Crimson (te wszystkie DVD audio,5.1 DTSy, SACD, a ostatnio też BluRay) –
tu widać rozpasanie takiego np. Stevena Wilsona – jak dla mnie – szaleniec i maniak dźwięku — zdrugiej strony mamy niezwykle zasłużonego Ricka Rubina ( a czegóż on nie produkował – Beastie Boys, Slayer, Shakira… Cash) – na pewno jest mistrzem ceremonii, ale na Boga – zdaje mi się, że Wilson woli łechtać próżność elity audiofilskiej, natomiast Rubin po prostu szlifuje równy album (mój ulubiony RHCP – One Hot Minute wcale taki gładki nie jest…)
BTW – która produkcja jest bardziej praco/dolaro/czasochłonna???
iTunesowa czy Dynamiczno- audiofilska (lub pokrewna)
uff
BTW – Zjadł Pan literkę w słowie „poodychajmy”
😀
a moje ulubione płyty Johna to:
To record only water
i współpraca z Joshem Klinghofferem – A sphere in a Heart of Silence – przedziwna i Piękna
(choć trudna, dziwna i nierówna)
@suseł –> dla fanów może Red Hoci szykują alternatywną wersję albumu z niewydaną jeszcze nową edycją Guitar Hero
– o, to, to! 🙂
Znów wyszedłem na audiofila, ale: żadnego lampowego wzmacniacza, żadnej płyty winylowej w tym wypadku (zresztą LP chyba na razie nie ma – jest za to płyta z koszulką: http://www.amazon.com/You-Red-Hot-Chili-Peppers/dp/B005F1QHR4/ref=sr_1_2?s=music&ie=UTF8&qid=1314813038&sr=1-2), słuchawki AKG K242HD, więc żadne tam hi-endy.
Co do „One Hot Minute” – zgadzam się. Tej, podobnie jak i „BSSM”, nie dotyczą moje zastrzeżenia. Wtedy jeszcze nagrywało się trochę inaczej.
Literkę wyplułem z powrotem powyżej. 😉
oo, tego się nie spodziewałem. mój ukochany zespół lat szczenięcych (i o czym się przekonałem niedawno również czasów obecnych)!
może to sprawa mojej postępującej głuchoty, a może tego, że nie słucham muzyki głośno, więc nie mam takiego problemu z tą płytą. rubina się czepiam za wygładzenie brzmienia i postulowane ukrócenie bardziej chropawych momentów, jak zwrotki w monarchy of roses, która prawie bezboleśnie przechodzi w dyskotekowy refren. ale i tak to mój faworyt na płycie, razem z „did i let you know”, „maggie” i „look around”.
czy jest życie po frusciante? dla mnie zdecydowanie tak, tym bardziej, że od 2007 roku bardziej niż podporą był przeszkodą w funkcjonowaniu zespołu. a jego coraz bardziej onanistyczne popisy na koncertach, no po prostu fuj, momentami robił się z niego drugi satriani. dlatego zmianę gitarzysty powitałem z wielką radością (co prawda, nie wiem, jak doskonale by było, gdyby potwierdziły się plotki o powrocie Navarro – za możliwość usłyszenia piosenek OHM oddałbym przynajmniej nerkę i jeden płat wątroby ;)). w każdym razie w podejściu klinghoffera do grania podoba mi się większa elastyczność, pomysłowość i umiejętność usunięcia się w cień, gdy jest taka potrzeba (czego najbardziej brakowało frusciantemu ostatnio). a po obejrzeniu ich kinowego koncertu, muszę stwierdzić, zę są w doskonałej formie.
Nie ukrywam, że czekałam na te płytę. Po 3 latach zdałam sobie jednak sprawę, że nie będzie to album przełomowy. Może, ale nie musi być dobry. Bardzo lubię SA głównie za to, że Fru wrócił na dobre. Od BSSM była to chyba najbardziej ich ‚gitarowa’ płyta. Jeżeli zdecydowali by się na 1 płytę byłby to majstersztyk, a tak jest sporo świetnych, kilka bardzo dobrych/dobrych i średnich utworów.
Zgadzam się zupełnie z tą oceną (chyba jak nigdy, zwykle oceniam wyżej 😉 ). Ot do posłuchania, ale nie mam względem IWY jakichś głębszych przemyśleń. Może rzeczywiście zawiodła produkcja? A może to już nie czasy na takie granie?
Josha uwielbiam, tylko boję się, że ten cały szum wokół tego świetnego muzyka może mu zaszkodzić tak jak w latach 90 zaszkodził Frusciante. Bądź co bądź to jest bardzo skryty i wycofany. Może koledzy z zespołu oszczędzą go i przejmą wszelkie obowiązki medialne?
kkuba : Ataxia to świetny zespół/projekt 🙂
Produkcja jest bardzo ważna, i bardzo dobrze że Bartek to dostrzega.
Już wiele razy czytałem recenzje świetnych płyt które były słabo ocenione właśnie z powodu produkcji, ale recenzenci nie pisali nic o produkcji.
W dobie cyfrowej produkcji jest bardzo łatwo przesterować dźwięk, sygnał zostaje ścięty, zniekształcony nieodwracalnie.
Czasami jest tak że ludzie słuchają i coś im nie pasuje ale nie umieją tego nazwać.
Takie ekstremalne przypadki przesterowania jakie i przychodzą na pierwszą myśl to Roman Kostrzewski – „woda” i „Wesele” – Tymona Tymańskiego i tranzystorsów.
Dobra, zgodzę się, że płyta zorana produkcją. Ale może słówko o muzyce tak już poza recenzją?
Ode mnie 7.5/10 za dobre piosenki, po prostu. Poza tym Klinghoffer to nie nowicjusz, nagrał genialną „A Sphere in the Heart of Silence” z Frusciantem (najbardziej niedoceniana płyta ubiegłej dekady), poza tym gdyby nie Chili Peppers to grałby teraz w Warpaint, wydawał EP-ki ze swoim Dot Hacker, grał z PJ H, Perrym Farrellem i tak dalej.
co do „A Sphere…” http://www.youtube.com/watch?v=o9UaShysztE
A jak produkcja płyty zmusza do słuchania jej na sprzęcie od kilku tysięcy, a na słuchawkach za dwie dyszki nie robi najmniejszego wrażenia to też się odejmuje punkty za produkcję, czy wtedy za kompozytorkę i rzemiosło się odejmuje a za produkcję dodaje? Bo w odwrotnej sytuacji (j.w.)… nie zazdroszczę recenzentom…
@LSD –> Jak ktoś chce słuchać muzyki na słuchawkach za dwie dyszki, to raczej ja jemu nie zazdroszczę, bo sobie słuch zepsuje. 🙂
Nie w sprzęcie problem, tylko w słuchaczach. Na lepszym sprzęcie słychać więcej. Dobrze wyprodukowana płyta będzie brzmieć lepiej – w sensie oddania brzmienia instrumentów – w każdej kategorii cenowej sprzętu hi-fi niż płyta źle wyprodukowana. Z kolei mocno kompresowana płyta zawsze będzie brzmiała głośniej, co znaczy, że poradzi sobie w trudnych warunkach odsłuchu na głośniczkach w laptopie i w komórce, albo w przerwie między reklamami w telewizji. Owszem, są gatunki, które powstały specjalnie dla tego typu odsłuchu (http://chacinski.wordpress.com/2010/03/17/logobi-nowa-oferta-z-kraju-camemberta/), a dylemat „czy dodawać za produkcję, jeśli można ją usłyszeć dopiero na głośnikach za 20 tys. złotych” też istnieje, owszem, w recenzjach w magazynach audiofilskich. Więc problem został już przemyślany przez wiele osób, wielokrotnie.
Na tym blogu obracamy się – mam wrażenie – gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami. OBIE skrajności w różny sposób utrudniają odbiór. Rzecz w tym, że produkcji na głośniki za 20k robi się bardzo niewiele (jeśli w ogóle), bo rynek na to jest bardzo mały, natomiast produkcji na pierdzące głośniczki w laptopie robi się coraz więcej. W praktyce więc to one są problemem do analizy.
Oczywiście, jeśli ktoś ma przyjemność ze słuchania muzyki z laptopa lub na tych słuchawkach za dwie dychy, to niech sobie ma, ja mam za mało czasu na słuchanie muzyki, żeby sobie psuć ten czas.
😀 Nie wiem co powiedzieć… Pisałem to pytanie o 3 w nocy więc mogło wyjść trochę nieściśle. To miało być pytanie bardziej egzystencjalno-moralno niż techniczne ;p Ale dziekuję za wyczerpującą odpowiedź, lubię poważne podejście. Swoją droga nie przeklinajcie, aż tak tych biednych kompresorów bo to świetne urządzenia.
http://www.williamorbit.com/blog/?p=1329#more-1329 – co nieco o kompresorach (tych dobrych).
@LSD –> Bez dobrego kompresora wszystko się rozłazi. Byle z umiarem. 🙂 Dzięki za link.