„Pieprz” po pięćdziesiątce
Jeśli spodziewacie się tu dziesiątej recenzji osiemnastego wydania trzynastego miksu piątego masteringu pierwszej (w wielu rankingach) płyty wszech czasów – błąd. Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band grupy The Beatles kończy właśnie pół wieku i jest to dla mnie okazja, by odświeżyć własną robotę z okolic czterdziestej rocznicy i opowiedzieć na tych przystępnych i darmowych łamach blogowych, jak to było z płytą, która ani nie jest bezwzględnie najlepsza, ani najwybitniejsza, ale z całą pewnością bardzo ciekawa i ważna. Tkwi w samym środku galaktyki kultury ostatnich 50 lat. Dlaczego? Bo Sierżant Pieprz to encyklopedia fascynacji lat 60. i elementarz adeptów popkultury. It was 50 years ago today, Sgt. Pepper taught the band to play…
To Lennon chciał Hitlera i okultystę Crowleya. McCartney wybrał dwóch awangardzistów – kompozytora Stockhausena i pisarza Burroughsa. George’a Harrisona, który właśnie wrócił z Indii, interesowali wyłącznie hinduscy guru. Po kolei dodawali dalsze osoby, swoich mistrzów literackich, wielkich naukowców i gwiazdy kina. Wszystkich, których chcieliby zaprosić na koncert. Oscara Wilde’a, Sigmunda Freuda, Marlenę Dietrich, Alberta Einsteina. Odpadł Mahatma Gandhi, bo wytwórnia EMI przestraszyła się reakcji w Indiach. Potem spadł z listy Jezus, bo media wciąż jeszcze komentowały uwagę Lennona o tym, że Beatlesi są od niego popularniejsi. Hitlera przygotowano, potem wyniesiono, ale w końcu jednak przemycono na plan, choć nigdy nie znalazł się na zdjęciu. Jego wycięta z dykty postać została skrzętnie schowana – za żywymi członkami The Beatles.
– Pomysł z wykorzystaniem istniejących zdjęć był magiczny. Przecież Beatlesi mieli taką pozycję, że mogliby wybrać na swoich fanów kogo sami chcieli – opowiadał później Peter Blake, autor projektu okładki, który wspólnie z fotografem Michaelem Cooperem stworzył coś, co nazywane bywa „Mona Lisą okładek”, a z całą pewnością pozostanie jedną z bardziej rozpoznawalnych prac brytyjskiego pop-artu.
Sesja zdjęciowa wieńczyła sesję nagraniową: 129 dni pracy, w wyniku których powstał wydany dwa miesiące później album Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band, pozostający wciąż na czele wielu list największych płyt wszech czasów. Archetyp płyty rockowej, a zarazem album otoczony najbogatszą mitologią. I zarazem pierwszy concept-album w dziejach, którego koncept do tej pory pozostaje jednak niejasny.
Jedna z najdziwniejszych legend związanych z „Sierżantem Pieprzem” głosi, że album nagrywany był już w trójkę – bo Paul McCartney umarł w 1966 roku, ale by przemysł płytowy dalej zarabiał, został zastąpiony przez sobowtóra. Szaloną teorię miała potwierdzać symbolicznie tylna strona okładki, na której McCartney – jako jedyny z Beatlesów – stoi odwrócony plecami. A George Harrison w złowieszczym geście (jak twierdzili fani) wskazuje palcem wydrukowany obok fragment tekstu She’s Leaving Home mówiący rzekomo o dacie i godzinie śmierci. W tekstach pojawia się nazwisko rzekomego następcy Paula – Billy’ego Shearsa. A pod koniec zapowiadającej album piosenki Strawberry Fields Forever fani słyszeli wyszeptane przez Lennona I buried Paul, czyli pochowałem Paula (w rzeczywistości mówił: cranberry sauce).
Grupa osób, które spotkały się 30 marca 1967 roku jako wizerunki z kartonu, nie przyszła jednak na pogrzeb McCartneya. Ani nawet na koncert The Beatles, bo fotografia miała dokumentować występ wymyślonego zespołu: Orkiestry Klubu Samotnych Serc Sierżanta Pieprza. – Byliśmy zmęczeni byciem The Beatles – tłumaczył Paul McCartney. Beatlesi chcieli przestać koncertować i stworzyć sobie alter ego, dla którego wymyślili przedziwną nazwę – na wzór hipisowskich zespołów powstających w USA. Na tym jednak koncept się wyczerpał: – Właściwie tylko w dwóch piosenkach pojawiała się postać sierżanta Pieprza. Reszta mogła się znaleźć na dowolnej naszej płycie – mówił Lennon.
Tę resztę stanowiły piosenki wyśmiewające szał konsumpcji (Good Morning, Good Morning z hasłem wziętym z reklamy płatków śniadaniowych), mówiące o ucieczkach nastolatków z domu (She’s Leaving Home), nawiązywaniu toksycznych przyjaźni z fanami (Fixing A Hole), inspirowane urywkami artykułów prasowych (A Day In The Life) albo dziwnym rysunkiem syna Lennona (Lucy In The Sky With Diamonds). Osobistą, dedykowaną ojcu wodewilową piosenkę When I’m Sixty Four przypominano McCartneyowi, gdy on sam skończył 64 lata. Within You Without You w całości napisany przez George’a Harrisona to jeden z pierwszych śladów fascynacji muzyką hinduską, a A Day In The Life (którego znaczenie „Newsweek” w momencie wydania porównywał z wagą Ziemi jałowej T.S. Eliota) przyniósł wyjątkowy mariaż rockowej grupy z orkiestrą, której muzykom Beatlesi kazali przywdziać karnawałowe ozdoby i grać proste, niekończące się crescendo – zainspirowani twórczością Stockhausena. Muzyczny orgazm – opisali finał utworu wychwalający Sierżanta Pieprza krytycy.
Gdy przy nagrywaniu owego finału nie wystarczył dostępny wówczas w studiu magnetofon czterośladowy, zsynchronizowano za pomocą ekwilibrystycznych sztuczek dwa magnetofony, by uzyskać łącznie osiem ścieżek. To zresztą niejedyna nowość. Innowacją było już to, że Beatlesi nie wchodzili do studia, by nagrać dawno skomponowane utwory. Weszli do studia, by tam tworzyć płytę. Wykorzystywali liczne efekty gitarowe, echa, pogłosy, manipulowali prędkością taśmy, nakładali, dublowali poszczególne partie, wykorzystali Mellotron, zespół klarnetów, instrumenty hinduskie, efekty specjalne – wiele dźwięków naturalnych, które dotąd praktycznie nie pojawiały się na płytach. Pierwszy raz użyto nowatorskiego systemu Dolby. Wszystko w procesie skrajnie demokratycznym. – Brane były pod uwagę tylko najlepsze pomysły – niezależnie, od kogo pochodziły – mówił Ringo Starr. I mimo licznych absurdalnie cyrkowych zabiegów – jak ostatni akord fortepianowy zagrany wspólnie przez pięć osób (udało się to za dziewiątym razem) – pokazali, że muzyka rockowa w sensie artystycznym zdaje właśnie egzamin dojrzałości.
Kiedy Dylan wprowadzał ich w trawkę, skręcił jointa, podał Lennonowi, a ten przestraszył się i podał dalej – Ringo Starrowi. Parę lat później Beatlesi z używkami byli już jednak na bieżąco. Czytali uznawaną za przewodnik po narkotycznych doświadczeniach Tybetańską księgę umarłych, poznawali szalone poglądy Timothy Leary’ego (Są mutantami. Agentami rewolucji zesłanymi przez Boga obdarzonymi mocą stworzenia nowego gatunku szczęśliwych wolnych ludzi – mówił z kolei Leary o Beatlesach jeszcze w roku 1964), a w uroki LSD wprowadził ich znajomy dentysta. Po kolacji u niego i długiej nocy spędzonej w londyńskich klubach z prędkością 20 km/h dojechali samochodem do mieszkania Harrisona, gdzie Lennon ogłosił, że to wielka łódź podwodna, w której wszyscy razem mieszkają.
Sgt. Pepper nagrywany był już po psychodelicznych doświadczeniach całej czwórki, w których rolę dealera miał odegrać ich ówczesny menedżer, słynny Brian Epstein. – Epstein miał tę małą buteleczkę wypełnioną czystym LSD z laboratoriów firmy Sandoz – wspominał na łamach „Mojo” Eric Burdon. – I „Sierżant Pieprz” wyszedł z tej butelki.
– LSD otworzyło mi oczy. Uczyniło mnie lepszym, bardziej szczerym i tolerancyjnym członkiem społeczeństwa – mówił McCartney 40 lat temu. Już surrealistyczne Strawberry Fields wróżyło klimat zbliżającej się płyty. A po ukazaniu się Sierżanta Pieprza największe kontrowersje wzbudziła piosenka Lucy in the Sky with Diamonds, której inicjały w sposób naturalny komponowały się z najmodniejszym narkotykiem lat 60. Zresztą w tekście bohater spotyka mandarynkowe drzewa, niebo z marmolady i żółto-zielone kwiaty z celofanu, a wreszcie dziewczynę o kalejdoskopowych oczach. Na nic zdały się twierdzenia Lennona, że związek Lucy… z LSD mógł być co najwyżej podświadomy. Piosenka została zakazana w radiu BBC. Na indeks trafiło też A Day In The Life – mimo tłumaczeń Beatlesów, że końcowa linijka I’d love to turn you on (dosłownie: „chciałbym cię podkręcić”), jeśli już miała jakiś podtekst, to nie narkotyczny, a co najwyżej seksualny.
Wkrótce zresztą odniesień do narkotyków zaczęto się dopatrywać niemal we wszystkich nagraniach. Ba, tygodnik „Time” zauważył nawet na okładce płyty krzaki marihuany, choć ogrodnik z Buckingham Palace odpowiedzialny za kwiatowe kompozycje na sesji fotograficznej był podejrzeniami zdumiony, a nawet obrażony. Cóż, reporter gazety w roku 1967 teoretycznie mógł jeszcze nie wiedzieć, jak wygląda marihuana. Rok później już nie. Sgt. Pepper ukazał się bowiem w przeddzień słynnego Lata Miłości. Hipisowskie komuny powstawały jak grzyby po deszczu, a image wymyślonej orkiestry Sierżanta Pieprza, dziwolągów przebranych w stroje o fluorescencyjnych barwach, i jej pełna pogłosów muzyka to flagowe przykłady psychodelii. – Nie myśmy rozpętali ruch hipisowski, ale pewno sprawiliśmy, że stał się sławniejszy – komentował Lennon, którego grupa była w odpowiednim miejscu w odpowiednim nastroju i miała pomysły, które najlepiej oddawały atmosferę epoki. Dowodem tego był nie tylko Sierżant Pieprz, ale i nagrany zaraz później singel All You Need Is Love aspirujący do miana hymnu nowych czasów. Trudno zresztą uznać wielkość Sierżanta, nie biorąc pod uwagę singli wydanych tuż przed i tuż po zasadniczej płycie.
Tam, gdzie zabrakło konceptu Beatlesom, fani dorabiali sobie własny. Sierżant Pieprz to bodaj pierwsza płyta, na której masowo doszukiwano się ukrytych przekazów. Zapętlone głosy i śmiechy w końcówce płyty nie układały się na pozór w nic logicznego, ale jeśli odtworzyć je od tyłu, wychodziło: we’ll fuck you like Supermen, czyli zerżniemy was jak supermeni. Przyznali to ze zdziwieniem sami Beatlesi, choć zaklinali się, że ukrytych wiadomości nie było. Przekazy podprogowe śledził też Charles Manson, który swoją sektę karmił opowieściami o tym, że twórczość Beatlesów mówi o Armagedonie. Ostateczne wezwanie do rewolucji – i do mordu w domu Romana Polańskiego – usłyszał jednak dopiero na wydanym rok później „Białym Albumie”.
Sgt. Pepper doczekał się też krytyków („New York Times” napisał, że to płyta „chaotyczna i męcząca”) i parodystów (najbardziej sławnym był Frank Zappa, który wyśmiał Beatlesów na swojej płycie We’re Only In It For The Money – skądinąd oni inspirowali się jego debiutancką płytą Freak Out!). Powstał też termin „prawo sierżanta Pieprza” – w Wielkiej Brytanii projekt zmian przepisów dotyczących własności intelektualnej nazwano tak, by nagrania dźwiękowe chronione były nie 50, ale 70 lub wręcz 95 lat. Przez analogię do zmian w USA, które nazwano „prawem Myszki Mickey”. Dla wyjątkowo twardych pod tym względem właścicieli praw do nagrań The Beatles, których polityka wyklucza prezentację utworów Beatlesów na składankach i jakiekolwiek obniżanie ceny na płyty liverpoolczyków (stąd właśnie są tak wysokie także w Polsce), nadszedł bowiem poważny problem, który trzeba było rozwiązać jeszcze przed 50. rocznicą wydania albumu, by nie trafił do domeny publicznej.
– Wszystko, co dotąd zrobiliśmy, to śmiecie – mówił Harrison, kiedy zespół wchodził do studia, by nagrać słynny album. Jednak to, co było dla Beatlesów nowym początkiem, stało się dla nich zarazem początkiem końca. W sierpniu 1967 zmarł w wyniku przedawkowania narkotyków Epstein, nazywany często „piątym Beatlesem”, który bezbłędnie kierował ich karierą. Już w trakcie pracy nad „Pieprzem” Lennon poznał się z Yoko Ono, oskarżaną później o skłócenie Czwórki. A kolejne płyty okazywały się zbiorami indywidualnie pisanych piosenek. Można więc nie uznawać wydanego 40 lat temu albumu za najlepszy w dorobku The Beatles, ale z pewnością była to płyta największego zespołu świata nagrana w kulminacyjnym punkcie jego kariery.
I jeszcze jedno – dziś nie znamy prawdziwego Sierżanta Pieprza. – Nie słyszałeś tej płyty, jeśli nie usłyszałeś jej w wersji mono – mawiał Lennon. A oryginalna wersja mono, zmiksowana z udziałem samych Beatlesów, długo nie była dostępna na płycie kompaktowej. To paradoks – w czasach, gdy triumfy święcą nowe miksy w rodzaju Love, nie wznawiano Sgt. Peppera w takiej wersji, jaką stworzyli sami Beatlesi. I już nie tylko znaczenie tego przedziwnego albumu, ale i jego pierwotne brzmienie pozostawało dla większości śmiertelników tajemnicą. Teraz rozwiązują ją pojawiające się w nowej wersji super deluxe oryginalne miksy mono. I jeśli już są powody, by się nowym wydaniem zainteresować, to właśnie takie. Szkoda tylko, że te wersje pojawiają się w sześciopłytowym boksie, którego cena sugeruje, hm, próbę zrobienia ostatnich wielkich pieniędzy na „Pieprzu”.
THE BEATLES Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band, Apple 1967/EMI 2017, 10/10
Powyższy tekst jest przeredagowaną wersją artykułu, który napisałem w roku 2007 dla tygodnika „Przekrój” z okazji 40. rocznicy wydania Sierżanta.
Jutro w radiowej Dwójce wspólnie z Krzysztofem Dziubą i Przemkiem Psikutą przez trzy godziny prześwietlimy Sierżanta ze wszystkich stron. Początek o 22.00.
Komentarze
Ejże… „Good Morning, Good Morning” wyśmiewa szał konsumpcji? A „Fixing a Hole” mówi o „nawiązywaniu toksycznych przyjaźni z fanami”? Naprawdę?
@Dorota Szwarcman –> Co do pierwszego, oczywiście tematów jest więcej, ale hasło tytułowe obśmiewa frazę z reklam (płatków śniadaniowych). Co do drugiego – McCartney patrzy na swoich fanów oblegających dom, co może nie jest od razu przyjaźnią, ale dziwną i zmieniającą mu życie relacją jest już na pewno 🙂
„Pieprz” jest wyjątkową płytą Liverpoolskiej czwórki – dałem radę wysłuchać jedną stronę (chyba pierwszą, jak dobrze pamiętam)… i to w czasach, gdy muzyki rockowej sporo słuchałem. Innych ich płyt nie trawiłem nawet w rozmiarze jednej strony płyty, czy kasety. Muszę przyznać, że duży udział w tym miała okładka „Pieprza”… To dla niej byłem taki cierpliwy, słuchając muzyki. Niestety, zawiodłem się…. Fajny klimat z okładki zrobił mnie w bambuko.
Ale tekst Bartku bardzo fajny, jeden z lepszych, poświęconych wybranej płycie, jakie czytałem.
warto wydac na ten deluxe Sgt Peppers…u nas 1200 SEK
warto poczytac
: )
http://www.beatlesmagazineuk.com/
@ozzy –> Dzięki
@Rafał KOCHAN –> Dzięki!