Off Festival 2011: Ja wiedziałem, że tak będzie
Choćbyś nie wiem, jak się starał, zawsze coś ci przeszkodzi w odbiorze koncertu. To by mogło być motto dzisiejszego wpisu. A będzie on traktował o tegorocznym Off Festivalu. Postaram się tym razem nie dzielić włosa na czworo, choć i tak pewnie długość wpisu okaże się męcząca. No ale im dalej w festiwal, tym mocniej zdawałem sobie sprawę z tego, że nawet dość prosty i łatwo skonstruowany festiwal (Off to przecież wciąż cztery sceny i stosunkowo „kameralna”, choć znów większa niż rok temu, publiczność) zawsze potrafi dość skutecznie zmylić i zmienić nam początkowe plany. Oto powody, dla których coś takiego się dzieje. Cały katalog tego, co z angielska pozwolę sobie nazwać missami. Bo że były też hity, to przecież każdy wie. Tylko te osobiste missy czasem utrudnią wam odbiór obiektywnych hitów.
1. Pierwszy miss zaliczasz jeszcze zanim przyjedziesz. Z rachunku sumienia wynika, że pozostawienie dzieciaków w domu na cztery noce zamiast na trzy będzie większą zbrodnią przeciwko nim, zatem omijasz przedfestiwalowy koncert otwarcia. W ten sposób po raz kolejny tracisz okazję zobaczenia na żywo Current 93. Podobno w niezłej formie.
2. Przyjeżdżasz w końcu na festiwal. Szybki rzut oka na to, co się zmieniło. O, lepsze jedzenie. O, strefa piwna dociągnięta prawie do Sceny Leśnej (ruch genialny w swojej prostocie). O, strefa zakupów w obrębie strefy piwnej (co gwarantuje możliwość upicia się przed wydaniem wszystkich pieniędzy na rzadkie i ciekawe wydawnictwa, których była w tym roku masa). Prawie same plusy. Z wyjątkiem zjawiska „kibli mroku”, które na szczęście zostało zamienione w „wychodki światłości” ostatniego dnia festiwalu. Ta próba nabrania ogólnej orientacji oznacza jednak utratę koncertu The Car Is On Fire.
3. „Niedobrze się zmęczyć już na wstępie” – myślisz sobie. Więc na bardzo dobry, żywiołowy koncert Wojtek Mazolewski Quintet wchodzisz w połowie. O, jak miło, to znowu Off, tu ludzie słuchają różnej muzyki.
4. Z wrażenia idziesz na piwo. I chociaż na Scenę Leśną wychodzi ulubiony artysta twojego dzieciństwa i lat studenckich, Lech Janerka, ty twardo stoisz za siatką. A nawet momentami siedzisz, testując nowe warunki odbioru koncertu i wygodne leżaki. Z tej perspektywy Janerka brzmi tak jak zawsze, a zawsze brzmi dobrze.
5. Leżaki są wygodne, ale mają jedną perfidną cechę – ciężko się z nich wstaje. To powód utraty koncertu Glasser. Udaje ci się poderwać dopiero na Warpaint. Grupa, która średnią płytą zwyciężyła parę rocznych plebiscytów, na żywo wypada całkiem nieźle, ale biorąc pod uwagę utrzymane w niemrawym tempie utwory oznacza to mniej więcej średnio plus. Fakt, że jedna z członkiń zespołu ma polskie korzenie, okazuje się jednym z największych odkryć koncertu.
6. Po odrzuceniu pokusy leżakowej udajesz się na koncert Baaby Kulki. Przezabawny, z „Metalowcami” na wejście, mnóstwem tematów z Iron Maiden (co dziwnym nie jest) oraz długim wtrętem z De Mono, zagranym nuta w nutę łącznie z solówką saksofonową Roberta Chojnackiego. Ale coś cię kusi (zawsze przychodzi ten moment), żeby liznąć czegoś z innej sceny. Wleczesz się więc (pierwsze zmęczenie) na Junior Boys. Liźnięcie trwa trzy i pół minuty (dźwięk w porzo, ale ta duża scena zawsze jest taka… hm… daleka). Lądujesz na leżaku.
7. Tak naprawdę to wylądowanie było elementem strategii. Wiesz, że za chwilę zagra Meshuggah, ale nie chce ci się stać w tłumie twardzieli, którzy uznają tylko dezodorant Brutal, jako jedyny gość z zatyczkami w uszach. Leżaczek pozwala się przyczaić. W dodatku pojawia się znajomy, który zespół zna o wiele lepiej i w czasie koncertu opowiada ciekawe rzeczy, które z całą pewnością okazują się ciekawsze niż konferansjerka lidera. „Ci tam z tyłu – jesteście do dupy!”. I pomyśleć, że pokazywał tych, co STOJĄ z tyłu. Aż się boję myśleć, jakie jest jego zdanie na temat leżakowców.
8. Wpadają kolejni znajomi, rozpoczynasz życie towarzyskie, które kosztuje cię utratę kolejki. Potem zawsze znajdzie się ktoś, kto zaczepi: „Jak to, nie widziałeś Matthew Deara? Koncert festiwalu!!”. Wcześniej zajmujesz miejsce na Omarze Souleymanie, z satysfakcją zauważając, że wszystkie przewidywania co do tego koncertu spełniają się z nawiązką. Jest aż tak kiczowaty i ma aż tak entuzjastyczne przyjęcie. Przez chwilę masz wrażenie, że pod podłogą Sceny Eksperymentalnej (sic!) jest wielki dół, w który za chwilę wszyscy wpadniecie, po ta podłoga ani chybi się zapadnie. To jest tak: miało być syryjskie disco i jest, Rizan Sai’d w sumie realizuje na żywo dokładnie to, co na płytach, a Souleyman nie robi prawie nic, dyrygując polską publicznością z pomocą dwóch gestów. Dopiero po 45 minutach zdajesz sobie sprawę, że wysiłek dobrnięcia do wyjścia może przynieść chwilę miłego odpoczynku, więc przedzierasz się z mozołem. Zanim dotrzesz na Jona Spencera, zdążysz spotkać znajomych, którzy już wracają. Zanim otworzą usta, dobrze wiesz, jakimi słowami cię przywitają. No? Oczywiście: „Koncert festiwalu”. Co zresztą bardziej wiarygodne niż w wypadku Deara.
9. Mogwai. Widziałeś ten zespół wiele razy w różnych warunkach i myślisz sobie, że choćby nagrał najgorszą płytę, nie zagra kiepskiego koncertu. Myliłeś się.
10. Docierasz na Low. Już wcześniej czytałeś (w ładnej festiwalowej książeczce) i słyszałeś dość poruszającą historię Andy’ego Kotowicza (zwanego też Kattovitzem) – pracownika Sub Popu, który od lat (choć nigdy w Polsce nie był) identyfikował się z Katowicami i był tu rok temu, ale przed kolejnym festiwalem zginął w wypadku. Tym razem na miejsce przyjechała jego najbliższa rodzina (w tym ocalona z tegoż wypadku córeczka), a Low zadedykowali mu swój koncert. Masz obawy, że się nie sprawdzą na sporej Scenie Leśnej. Ale po pierwsze, jest ona najlepiej nagłośnioną ze scen, po drugie, zespół prezentuje się bardziej rockowo, mocniej niż poprzednio w Chorzowie. Kolejny świetny koncert. I świetny moment, żeby – mimo kolejnych atrakcji – zamknąć dzień i dać odpocząć nogom.
11. Następny dzień zaczynasz od szybkiego przelotu przez polskich artystów. Grupę Kamp! – niezłą, dobrze przyjmowaną i zaskakująco zwracającą się do ludzi per „proszę państwa”, co zrzucasz na karb młodości. Asi Minę z dziecięco-młodzieżową orkiestrą (przedziwne i oryginalne) i Ballady i Romanse (liderki to wiadomo, ale bardzo dobry też zespół towarzyszący). No dobra, koniec z tą głupią drugą osobą.
12. Młodzież z Dry The River pewnie wywołałaby u mnie reakcję niespodziewanie euforyczną, gdyby nie to, że pojawili się kolejni znajomi i przegadaliśmy równe 45 minut. A właśnie na tyle zespół miał repertuaru. Może to efekt zagadywania, ale nawet nie przeszkadzała mi wtórność w stosunku do Fleet Foxes. Na żywo zespół wydawał się mniej przewidywalny i słodki, za to znakomity warsztatowo. Świetny wokalista.
13. Po kontaktach towarzyskich przychodzi czas na oglądanie płyt. To już utrata nie jednej kolejki, ale półtorej. No, ale prawda, oglądałem kawałek Male Bonding (i mi się nie podobało) i fragmencik Blonde Redhead (może i dobry koncert, ale – jak już pewnie wzmiankowałem – nie lubię tego zespołu), a nawet drugą połowę koncertu Mołr Drammaz z Maciem za automatem perkusyjnym i Asią na kalimbie – trochę to zabrzmiało jak fajny, choć nieco przedwczesny support dla Konono No. 1.
14. Grzecznie ustawiłem się na Kurach, ale gdy tylko spojrzałem, kto wychodzi, zrozumiałem, co się stanie. No i się stało – cały repertuar „P.O.L.O.V.I.R.U.S-a” poszedł, ale bez wszystkich szczegółów, które decydowały o muzycznej wartości tej płyty. Na otarcie łez – dedykacja dla Andrzeja Leppera, dość – muszę powiedzieć – perfidna. Czyli utwór „Nie martw się, Janusz”. Końcówkę oglądałem już ze strefy gastronomicznej.
15. Na Barn Owl ustawiłem się z pełną dyscypliną. Zaczynało się nieco niemrawo. W porządne dronowe gitarowe sploty dwaj przystojni panowie wpadli po raz pierwszy tak gdzieś koło 20 minuty. Niemniej – bardzo satysfakcjonujący koncert.
16. W czasie Gang Of Four demonstracyjna przerwa regeneracyjna i wylądowałem na Destroyerze, który dał na bardzo (jak zwykle) szczęśliwej Leśnej porządny koncert z idealnym oddaniem szczegółów i szczególików retro-brzmienia ostatniej płyty „Kaputt”. Tylko lider sprawiał wrażenie mało komunikatywnego.
17. How To Dress Well był moim najkrótszym koncertem festiwalu. Wszedłem, poczekałem, aż artysta się spóźni (co na festiwalu dość niecodzienne), opieprzy oświetleniowca, że nie zgasił wszystkich świateł, po czym zacznie śpiewać karaoke na tle lekko podświetlonego ekranu. Poczułem się urażony i wyszedłem, zanim pojawiły się wizualizacje jako takie. Bo płytę przecież mam. Uciekłem w pewnym sensie z deszczu pod rynnę, bo koncert Primal Scream był niezwykle porządnie zrealizowany i odegrany, ale… czy Wy (tu zwracam się do słuchaczy PS) nie macie wrażenia, że to była mimo wszystko Dolina Charlotty gościnnie na Offie? Co drugi numer ze „Screamadeliki” jest rżnięciem 1:1 ze Stonesów. I nawet trudno powiedzieć, że to Stonesi w wydaniu bardziej zaćpanym, bo akurat mało kto bywał tak zaćpany jak Stonesi. W każdym razie moją ulubioną płytą Gillespiego pozostaje „Vanishing Point”, a Stonesów na żywo już się naoglądałem i mi wystarczy.
18. Dan Deacon – nieprawdopodobnie śmieszny koleś. Zaczął koncert 10 minut przed czasem, na widowni, prowadząc konferansjerkę, dialogi z dźwiękowcami, publicznością, a potem organizując konkursy tańca itp. To chyba tradycja, że na Offie musi się odbyć jakiś koncert-happening w stylu Monotonix. Muzycznie było z drugiego bieguna, ale fajna rzecz, po której można już tylko iść spać. Ala zanim, to jeszcze mój pomysł racjonalizatorski dla organizatorów imprezy (dotyczy nie tylko Off Festivalu): Polska nie Hiszpania, publiczność festiwalowa się starzeje, dla mnie oporową godziną jest 2.00 i pokazywanie superatrakcyjnych artystów do 4.00 rano uważam za bezsensowne.
19. I tu przychodzi niedziela – i największa seria missów. Ostatni dzień festiwalu skłania do większego wysiłku i nadrobienia efektów rozluźnienia dni poprzednich. Cóż z tego, jeśli o godz. 13.00 odebrałem telefon oddelegowujący mnie do innych zadań dziennikarskich. Nie mniej ciekawych, ale o tym kiedy indziej, bo fakty są takie: straciłem przynajmniej dwa z moich pewniaków na Offie. Żona, która została na miejscu, pilnie obejrzała Oneidę za mnie i była zachwycona, a jak już wiecie ja do swojej żony mam zaufanie w kwestiach muzycznych. Anna Calvi już tak bardzo jej nie porwała, ale przysłała mi za to choć MMS-a ze zdjęciem z koncertu (aha, przy okazji – ze zdjęciami i wnoszeniem aparatów było łatwiej w tym roku, w ogóle ochrona miła). Nie Anna, tylko żona. Na Liturgy nie była, ale nie oczekiwałem od niej aktu blackmetalowego poświęcenia. A dobrze poinformowane źródła mówiły, że miło się tego słuchało i nie gorzej oglądało. Tu zatem oczekiwałbym słowa od Was, drodzy Czytelnicy. Ja straciłem jakieś 2/3 niedzielnych koncertów.
20. Wróciłem za późno, żeby się pchać na Twin Shadow, więc zlądowaliśmy z żoną w Kawiarni Literackiej (to de facto piąta scena – szóstą był namiot Lado ABC z „nielegalnymi” koncertami) na niezłym w sumie występie duetu Kopyt/Kowalski, który przy lejącym deszczu miał sporą publikę, ale też – nie ukrywam – na winie, bo tak, tak!, tam przez cały festiwal można było się napić alkoholu innego niż piwo.
Potem przyszedł czas na Ariela Pinka. Śpiewał zgarbiony w okrutnym deszczu, porządkując folie zabezpieczające odsłuchy – z tego co widziałem spod drzewa i spod kaptura. Fantastyczny wstęp z odgłosami z jakiegoś amerykańskiego radia, dobra stylizacja, ale – jak się można było spodziewać – leciutko poniżej poziomu z płyt. A w każdym razie bez znaczącej wartości dodanej. Wyprawa przez deszcz na Konono No. 1 okazała się strzałem w dziesiątkę. Świetny, świetny koncert. A widać, że Kongijczycy dopiero się rozgrzewali i pewnie najlepiej byłoby w drugiej godzinie, której dla tej ich transowej muzyki zabrakło. Publika miała dokładnie to, co na Souleymanie minus jednak minimalny niesmak.
21. Niedziela była wyścigiem przebiegającym pod hasłem „Ile wytrzymasz w przemoczonych ciuchach?”. Co mniej odporni wymiękali już wtedy, gdy ja dopiero wchodziłem na teren imprezy, od kogoś nawet odkupiłem kupony festiwalowe. My (z żoną, skoro już ujawniłem jej obecność) wytrzymaliśmy do bardzo porządnego koncertu Public Image Ltd. Dobry headliner bardzo w sumie udanego festiwalu, z którego inni pewnie wyciągnęli jeszcze masę różnych ciekawszych wrażeń niż ja. Dlatego nawet nie próbuję orzec, który to występ był koncertem imprezy. Ale wiedziałem, że tak będzie.
Pozdrowienia dla wszystkich uczestników i sprawców tej przemiłej imprezy. Przepraszam tych, których na miejscu nie poznałem albo na których głupio się gapiłem, zastanawiając, czy to ten człowiek poznany przez Internet. Na odcinku kojarzenia nazwisk i imion z twarzami w naszej rodzinie specjalistką jest moja żona. Przepraszam również za niedołączenie do dzisiejszego wpisu żadnej płyty, ale jego długość jest tak potworna, że pewnie i tak nikt nie dotrze do tego punktu, więc liczę na brak reklamacji.
Komentarze
Pomyłka, Panie Bartku. Przynajmniej jedna osoba dotarła do końca tekstu. Co prawda nie obyło się bez wyraźnego wysiłku (ale to chyba wina kaca i dziwnej, trudnej do określenia mgły przed oczami), ale sukces został odtrąbiony:)
Niedziela najlepszym dniem, na Paris Tetris featuring Pi z Matplanety, Liturgy żaden black metal a piękny i soczysty math rock, Deerhoof przesympatycznie i porywająco (genialny Saunier + słodziutka Satomi), na Konono w połowie mi się przysnęło w stojąc pierwszym rzędzie, ale raczej dobrze, potem dalszy ciąg przysypiania, ale już bardziej świadomego na Emeralds, które intensywne i pożywne postawiło mnie na nogi na Hype Williams, którzy zagrali z pół godziny i strollowali publikę swoim show i grą świateł.
Najlepszy koncert i tak dali Mołr Drammaz, polskie Boredoms, możemy ich wysłać w świat na trasy od Tokio po Los Angeles.
Największym missem festivalu mogłoby być przegapienie Konono na rzecz Ariela. Naprawdę wciąż po tylu długich miesiącach ludzie zachwycają się Before Today. Round and Round jest bardziej denerwujący niż puszczana na okrągło reklamówka T-mobile: http://youtu.be/uJbgTCD1XMM
@warna –> Mołr bdb, co do Liturgy to z pewnym przekąsem pisałem o black metalu, sami blackmetalowcy – co już tu było podnoszone – różnie przyjmuja zjawisko.
@moorł –> Prawda, Konono zmiażdżyło Ariela pod względem jakości propozycji koncertowej. W ogóle mam wrażenie, że na przyszłość scena egzotyczna powinna być grana na powietrzu, a nie w najmniejszym namiocie.
Pogo i tak było 🙂
reklamacja!
YACHT, Gable oraz Gangpol & Mit. Dwa zespoły, o których nigdy wcześniej nie słyszałam, i jeden, którego znałam jedną piosenkę (za to, na szczęście, najpopularniejszą), zrobiły dla mnie fenomalny festiwal z petardami w głowie.
Deerhoof i P.I.L. – wspaniale, i nawet już nie padało! I Barn Owl, na który poszłam właściwie tylko dzięki Polifonii, więc mogłam po Yachcie wysuszyć przepocone od skakania do upadłego.
Do tego kurczak curry, tarta brokułowa i leet-mate – strefa gastro wygrała offa.
@Bartek -> nie jestem przekonany czy publika równie mocno dałaby się poderwać Konono w warunkach jakie panowały na zewnątrz, przy błocie niemal do kolan, przemoczeniu od stóp do głów i co za tym idzie odczuwalnej temperaturze też pozostawiającej wiele do życzenia (może ktoś wytrwał do Awesome Tapes from Arica które nieoczekiwanie wylądowało na głownej i może się podzielić wrażeniami?). Moim zdaniem wystarczyło, żeby zagrali na Trójkowej jak Very Best rok temu (swoją drogą przydałyby się tam podesty) lub powiększyć Ekspkerymentalną (zapowiadane przed festiwalem w kilku miejscach – ja nie zauważyłem zmiany w stosunku do ubiegłego roku). Dla mnie największe zaskoczenie na plus to koncert dEUS
@Rav –> Moim zdaniem namiot eksperymentalny rzeczywiście był troszkę powiększony. Trójkowy z kolei miał pewne problemy z nagłośnieniem, być może wynikające po prostu z gabarytów, więc tam bym niczego nie przenosił. Za to na Leśnej Konono wypadłoby świetnie, gdyby oczywiście – co racja, to racja – nie padało.
No to kto doczekał do ATFA?
Właśnie widziałem, że wychodził Pan uśmiechnięty po koncercie Barn Owl. 🙂 Ja czułem niedosyt – przede wszystkim nagłośnienie. Wszystko się strasznie zlewało, chociaż mam też dziwne wrażenie, że w tych najbardziej hałaśliwych momentach panowie też nie wszystko mieli pod kontrolą. Przez nagłośnienie ucierpiał też moim zdaniem koncert Emeralds, momentami ze ściany dźwięku trudno było cokolwiek wyłowić (ale i tak ciary miałem straszne). No i Barn Owl mnie zawiedli trochę tymi gitarowymi melodyjkami granymi unisono – za dużo i za długo, myślę że było ich stać na coś ciekawszego. Za to wielki plus za wizuale, chyba najlepsze zaraz po tych na Paris Tetris. A może też powinienem zainwestować w zatyczki?
Zwiałem z Ariela na Konono w połowie i dosyć szybko zacząłem żałować, że nie zrobiłem tego wcześniej. Warpaint to mój zdecydowany faworyt, no i Gang of Four będę bronił do samego końca. Ciekawym akcentem był Michał Witkowski (tak mi się wydaje!) pytający mnie o to, jak działają kolejki to tojek. 🙂
No i do dzisiaj mam jakieś dziwne zakwasy w stopach.
Awesome Tapes sympatycznie, na pewno Tapes, na pewno From Africa, ale czy Awesome to już bym nie powiedział – dj raczej grał do snu, bardzo chilloutowe kawałki i nie wiem czy poruszał się geograficznie na południe, ale zaczął od mocno arabskich dźwięków, dalej nie zostałem, bo Hype Williams już włączyli światła w namiocie.
@Rav –> Ja tam jednak będę trwał przy zdaniu, że Trójkowa daje radę na taneczne imprezy czego dowodem jest wspominany juz ubiegłoroczny Very Best czy Mouse on Mars, którzy też rozbujali cały namiot.
Nagłośnienie to osobny temat. Nie zauważyłem z tym problemów akurat na trójkowej, może dlatego ze na koncertach raczej stałem bliżej sceny, ale faktycznie czytałem już gdzieniegdzie negatywne uwagi. Za to kilka koncertów dźwiękowcy zepsuli mi na głównej (absurdalnie podbite basy na Blonde Redhead np.) czy na eksperymentalnej (ściana hałasu) i sądząc po krążących opiniach chyba nie jestem odosobniony w tym zdaniu.
Mnie się udało wytrwać do ATFA, wprawdzie nie do końca (zmęczenie vs. me 15:0), ale opuściłam chyba tylko jakieś 2-3 kawałki. I – jak dla mnie – bardzo, bardzo przyjemne zakończenie wieczoru i dobra kontynuacja koncertu Konono. (Trzeba będzie bliżej się przyjrzeć blogowi pana Shimkovitza.) Choć duża scena raczej nie była dobrym pomysłem, ale rozumiem – sprawy organizacyjne.
@moja imienniczka: Tak! Ganpol & Mit – świetne: cudownie absurdalne animacje + pozytywna energia płynąca ze sceny, zdecydowanie jeden z lepszych punktów piątkowego programu.
ja bym jeszcze wspomniała Suuns, też całkiem niezły koncert. Choć – czytając opinie o Deaconie, żałuję, że jednak nie zajrzałam na niego przynajmniej na 15 min.
no pięknie, zacząłem dyskutować sam ze sobą ;]
1. Ja doczekałem do Awesome Tapes, co nie było tak trudne, bo był zaraz po Sebadoh, którzy zagrali bardzo fajnie i zaskakująco mocno. Fajny „didżejski” set, z dokładnością do metody oczywiście, której zresztą nie można było się zbyt dobrze przyjrzeć, bo ta scena jest tak wysoka, że widać było tylko Schimkovitza i tylne panele magnetofonów. Zaczął od takich bujających staroci, później stopniowo pojawiały się rzeczy nowocześniejsze (np. z rapowanymi wokalami). Ludzi oczywiście niewiele, słuchałem z pół godziny i było warto.
2. Bartku, przy następnej okazji na zobaczenie Meshuggah albo innych barbarzyńców zapraszamy bliżej sceny – co najmniej moja połówka i ja mieliśmy zatyczki, a tuż obok stojący Wojtek Mazolewski na pewno używa innego dezodorantu niż Brutal. Moglibyśmy Was przyjąć do takiej enklawy, a warto było, bo koncert był rewelacyjny – brzmienie świetne i wyraziste, uderzenie potężne – najlepszy ich koncert, jaki widziałem. Trochę podobne walory, jak te które awansem podkreślałeś przy Liturgy. Którzy też świetnie zagrali, na żywo tym bardziej widać, że black metalu to tam została perkusja i skrzek wokalisty.
3. Oneida rządzi – nie dość, że po raz pierwszy na „normalnym” koncercie zagrali coś z „Absolute II”, to potem z bębniarzem Liturgy zagrali w środku koncertu praktycznie całą płytę „Preteen Weaponry” (czy też wariację na jej temat), a z „Rated O” wrzucili te mniej oczywiste rzeczy, jak „What’s Up Jackal?”
4. Koncerty zaczynające się o 2 w nocy to nie jest nic strasznego, bez przesady. Do 4 da się wytrwać, zwłaszcza dla Polvo było warto. Na Primaverze to po 4 zawsze coś istotnego dopiero się zaczyna. Ale faktycznie na Offie odpływ publiczności zaczyna się zaskakująco szybko – znajomi z Anglii i Niemiec pytali się, dlaczego ludzie wychodzą o północy. Może za wcześnie wstają? 😉
5. I jeszcze ad Warna: z całym szacunkiem dla Mołr Drammaz, których bardzo lubię i zagrali super, ale z koncertami Boredoms tego porównywać nie można, Boredoms na żywo to niemal inny stan świadomości. A propos, gdyby Off się szarpnął i ich kiedyś ściągnął (co niestety jest trudne i kosztowne już ze względu na logistykę), to byłoby wybitne osiągnięcie.
@Jakub –> Co do tego nagłośnienia, to chyba zatyczki w tym wypadku załatwiały sprawę, bo bywa tak, że po ich założeniu dźwięk wydaje się bardziej klarowny. Co do tych pochodów na dwie gitary – przesadzili, to fakt.
@Rav –> W dużej mierze na pewno wszystko zależało od punktu, gdzie się stało. Do głównej sceny mam tylko takie zastrzeżenie, że mogłoby być ciut głośniej. No i jeszcze jeden ekran by się przydał z tyłu reżyserki. A Trójkowa w zeszłym roku brzmiała świetnie na Mouse On Mars, to bez dyskusji. Za to Leśna w 2011 – wzorcowo, a na Eksperymentalnej też nie słyszałem jakichś szczególnych problemów z dźwiękiem. Ale pamiętajmy, że każdy wchodzi na każdą ze scen z innym stopniem zmęczenia uszu czy ogłuszenia poprzednim koncertem, takie uroki festiwalu.
@warna –> Może ATFA pomyślał, że na Off zawita Marcin Kydryński i chciał się dostać na kolejną „Siestę”.
@Magda i magda –> Zaczynam żałować kolejnych koncertów, na których nie byłem…
@PopUp –> co najmniej moja połówka i ja mieliśmy zatyczki, a tuż obok stojący Wojtek Mazolewski na pewno używa innego dezodorantu niż Brutal. Moglibyśmy Was przyjąć do takiej enklawy
– zróbcie dla mnie miejsce następnym razem. 🙂
Co do tych godzin – wychowałem się festiwalowo na Roskilde. Tam zaczynają grać o 12.00, dość szybko pojawiają się duże gwiazdy, headlinerzy grają zwykle między 21.00 a 0.00, a po 2.00 tylko sety didżejskie i artyści na dorobku. I tylko na jednej scenie. A że Dania bliżej niż Barcelona – uznaję taki rytm za bardziej naturalny.
@PopUp: Nie widziałem jeszcze Boredoms, ale domyślam się, że zupełnie inna sprawa, szukałem po prostu punktu zaczepienia w kwestii sympatycznych dziwologów z ciągotkami w stronę bębnów. A i dosłodzić chciałem. Naprawdę, rewelacja festiwalu dla mnie, cośtam słuchałem wcześniej, ale nie wiedziałem, że to wyjdzie na żywo aż tak dobrze. Tylko szkoda, że namiot dość pusty, nawet mimo odwołanego Polvo.
Czytając informacje o sporej frekwencji trochę się dziwiłem, bo większość koncertów, na których byłem pozwalała mi na swobodne przemieszczanie się (poza Omarem i Danem Deaconem, gdzie zostałem zgnieciony) i wydawało mi się, że ludzi po prostu nie ma. Aż w końcu zaszedłem do strefy gastronomicznej – ludzie czekali na piwie do Mogwaiów, Gang of Fourów i PiLów?
Na GoF, dEUS i PiL wybrałem wbrew mojej niechęci do headlinerów i muszę przyznać że wszystkie 3 kapele zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Brzmienie basu na GoF zniszczyło kilka butelek Grolsch’a w strefie gastro, Tom Barman z chłopakami pokazali jak świetnie bawić się przy hitach na festiwalu alternatywnym [kawałek Suds&Soda!!!], a Lydon jest jak stary Gibson Les Paul – bez znaczenia co się z nim działo wcześniej wciąż brzmi świetnie. Ani trochę nie żałuję, że nie widziałem GaBLé, Twin Shadow, Igora Pudło… ech, no może trochę.
@Bartek: system hiszpański, jak pozwolę go sobie nazwać, ma nad system duńskim jedną istotną przewagę – dużo mniej koncertów jest w dzień, co zwłaszcza na otwartych scenach ma znaczenie. Miesiąc temu widziałem PiL o 19 w słońcu i z nocnym koncertem na Offie tamten w ogóle nie może się równać. Biorąc pod uwagę, że w Barcelonie wschód i zachód są +- godzinę później niż w Polsce, to oni muszą zaczynać i kończyć później, ale przesuwając wszystko o 2 godziny mają trochę więcej z nocy. Oczywiście trzeba sobie przestawić zegar biologiczny na te kilka dni, ale są na to skuteczne sposoby nie grożące aresztem. Podsumowując, moim zdaniem obecny schemat godzinowy Offa jest dobry
Mołr DR. pozdrawiają. co do boredoms – nie jesteśmy nimi, co jest dość oczywiste, ale chętnie popodróżujemy, może być jako ich support. zresztą w ogóle polecamy się bo nie wróciliśmy tylko po to, żeby zagrać na offie, tylko żeby znowu grać ile wlezie.
the best off off ffor us – souleyman i konono. wymienialismy sie z nimi garderobami, z czego jestesmy dodatkowo dumni 🙂
jeszcze raz, serdecznie!
w imieniu alles W
ps
co obiecane – doleci, proste i jasne 🙂
Ja się tylko zastanawiam jak można oceniać koncert na podstawie pierwszych pięciu minut (no chyba, że ktoś się rozmnożył niczym Artur Rojek) Ariel był wyraźnie zadowolony z tego, że w strugach deszczu ludzie tak doskonale się bawią i zdał sobie sprawę, że nie może odwalić chałtury, nie widziałem jeszcze na żadnym z filmików takiego zaangażowania z jego strony. Ktoś tu się dziwił tym, że można się jeszcze emocjonować BT. Rozumiem, że jeszcze kilka miesięcy temu wypadało, ale teraz jest już to passé. Swoją drogą BT było tyle co starszych piosenek (głównie z House Arrest, ale kto zna ten genialny album, Flying Circles – jeden z najlepszych momentów tej edycji Offa). Ja z kolei jestem ciekaw ile z ludzi uczestniczących w koncercie Konono słyszało ich muzykę przed ogłoszeniem ich przez Artura Rojka. Wiadomo, Off jest okazją do poznania nowych rzeczy, niech to będzie wersja oficjalna. Ale zdecydowanie bardziej snobizmem mi tu pachnie.
ATFA nudne, słyszałem dwie minuty, zdążając na Hype Williams, bo miałem ochotę się położyć na deskach eksperymentalnej. Po paru minutach morderczej sekwencji syntezatorów zapadłem w tak głęboki sen, że ochrona musiała użyć przemocy, żeby mnie dobudzić. Tak, teraz udało mi się dobić do poziomu niektórych relacji koncertów, których się nie widziało, ale i tak ma się wyrobioną opinię na ich temat na długo przed. Subiektywizm subiektywizmem, ale skromności też by się trochę przydało.
Wybaczcie, musiałem odreagować problemy osobiste. Wszystko jest super.
Od razu uzupełniam, że moje uwagi nie odnoszą się do autora recenzji, choć Toma Krella też nieźle zmieszał z błotem, a całkiem niesłusznie, bo chłopak przynajmniej potrafi zadbać o specyficzną atmosferę i ma do przekazania ludziom kawał emocji zawartych w nieziemskim głosie. Poza tym wyszedł do nas i przekonywał, że We’re ready for the world. Jestem nim oczarowany, chciałbym mieć takiego brata.
Nienoteraztośpanpojechał… Że urodzeni siedemnaście lat temu arcypoważni-offowcy mielili sobie tą myśl w głowie w sobotę wieczorem (przynajmniej ja niemal słyszałem, jak to się przesypywało w ich młodych i gorących głowach wte i wewte) – to jeszcze ogarniam. Sam kiedyś miałem 17. Ale nie ogarniam, jak Chaciński Zawodowy Offowiec nie widzi tego, co najfajniejsze w Primalach: łobuzerskiego mrugania okiem pt. „kto nam, kurwa, zabroni: 1. ugryźć niemal cały groove z ‚Sympathy for the devil’, 2. przerzuć go po swojemu i 3. wypluć go, prosto w wasze arcypoważne twarze – może któryś z was sobie jeszcze potrafi przypomnieć, że rocknroll służy do zabawy. Do pożyczania, skąd się chce. I upustu energii. TO jest, rokendrol, kurwa.” Gilespiańskiemu i spółce należy się coś więcej niż tylko ‚a ty spadaj synek do Doliny Charlotty”.
Bartku, mam wrażenie jakbyś potraktował tegoroczną edycję offa mocno po macoszemu. „Nie dotarłem”, „Z leżaka nie chciało się wstać” – sam miałem również wiele podobnych sytuacji (wiem jak ciężko wydostać się ze strefy gastronomicznej), ale jeśli już zostawia się dzieci na trzy noce to opuszczanie chociażby takich koncertów jak Oneida, Liturgy czy Meshuggah, wydaje się wręcz karygodne 😉
a jeśli jeszcze do tego dodać że w relacji nie ma nic o świetnych występach we wczesnych porach – jak dva, mikrokolektyw czy fenomenalna moja adrenalina, to na usta cisną się słowa „wstyd!” (i jeszcze wysługiwać się żoną!)
dobrze chociaż że ariel pink, którym tak licznie podnieca się hipsterska młodzież, przepadł w konfrontacji z konono no 1 w powyższej relacji. na scenach z resztą też, obie grupy spokojnie mogłyby zamienić się miejscami występów. dla przehajpowanego pinka eksperymentalny namiot byłby wystarczający, a konono świetnie sprawdziłoby się na scenie leśnej, nawet przy ulewie stulecia 🙂
warna -> porównanie mołr drammaz do boredoms faktycznie mocno na wyrost, tak samo jak pisanie o liturgy że gra math rocka. bliżej im to post-rocka czy post-metalu z typowo black-metalową sekcją rytmiczną, matematyki tam nie było.
świetnie wypadało porównanie zabawy na Omarze i Konono, gdzie przy pierwszym cały namiot skakał w jednym rytmie, a przy drugich każdy sobie wybierał jeden z dziesiątków rytmów granych w tym samym czasie przez Kongijczyków i pląsał po swojemu. Z rzeczy o których nikt właściwie nie pisze, a warto było – AIDS Wolf, którzy poszli taką ekstremą, że na koniec zostało może ze sto zachwyconych, kompletnie głuchych osób i trójka ochroniarzy, którzy wyglądali tak, jakby potrzebowali pomocy medycznej.
@ Dlatego nawet nie próbuję orzec, który to występ był koncertem imprezy
Omar za cała sala tańczy z nami
Konono za to, że przez godzinę nie wiedziałem gdzie jestem
PIL – bo 15 minut Religion i Rise
Deacon bo ostatni raz byłem w takim pogo na koncercie Leningradu
Gangpol & Mit, bo okazało się, że dopiero z obrazkami ich płyta ma sens i jest świetna
i o dziwo Bielizna – jeszcze nie słyszałem tak dobrze zrealizowanego koncertu z serii Emeryci grają Stare Hity
Cała reszta którą widziałem, albo dobrze (PS, Oneida, kompletnie mi nieznana przed występem, świetne GaBLe, przyjemnie nudny Destroyer i sympatyczne Neon Indian) albo bardzo przyzwoicie (Kury, Messugah – choć po AIDS Wolfie brzmieli jak orkiestra rozrywkowa polskiego radia, Go4, którym dałem 30 minut i wcale nie byli tacy źli, jak wszyscy straszyli, do czasu kiedy nie zaczęli udawać Kraftwerka za wyjątkiem 2xWTF?! – Liars i Junior Boys
Czy ktoś widział polvo I sebadoh? Godzina tych koncertòw to największa porażka tegorocznego offa. Co do stoisk z plytami – przywiozłem z festivalu Michigan – Sufjana Stevensa I debiut The Shines. Obie po 20 zł:)
@stalpeta –> Na Arielu byłem minut 15. Zresztą cały wpis nie jest przecież recenzją koncertów, tylko raczej relacją z różnych perypetii, które odbierają nam sposobność śledzenia wszystkiego od początku do końca.
A różnica między osiągalnością muzyki Konono i APHG w Polsce była do niedawna spora, ale dokładnie odwrotna – na korzyść Konono. Crammed ma od zawsze dystrybucję w Polsce, Ariel pojawił się na dobre wraz z 4AD, no, ok – co bystrzejsi dorwali wznowienia w Paw Tracks po 2006 roku i je opsiywali w necie, kiedy o Konono pisano na bieżąco w polskiej prasie papierowej, w mainstreamie, Brzozowicz gdzieś pisał o „Congotronics”. Jaki snobizm? Zespół dostał nagrodę BBC i pojawił się na płycie „Volta” Bjork. Na europejskich festiwalach Kongijczycy też nie są sensacją tego sezonu, znów mają dłuższy staż niż Ariel Pink. Czyli jak zwykle – punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Powodzenia w sprawach osobistych.
@stalpeta –> moje uwagi nie odnoszą się do autora recenzji,
– ok, wziąłem do siebie, jak widać powyżej. 🙂
@kkuba –> wyraźnie napisałem, że odesłany zostałem do pracy na inny odcinek. Z własnej woli Oneidy i Liturgy bym nie ominął. Co to, to nie. Zresztą nawet teraz się frustruję na myśl o tych opuszczonych koncertach.
@Marcel Szpak –> sto zachwyconych, kompletnie głuchych osób i trójka ochroniarzy, którzy wyglądali tak, jakby potrzebowali pomocy medycznej.
– no i jeszcze coś straciłem…
@pszemcio –> Strefa handlowa na Offie zadała kłam twierdzeniom o upadku niezależnej dystrybucji płytowej w Polsce.
relacją ze strefy gastronomicznej, uściślając, ale spoko, już się nie spinam, bo nie mogę bardziej.
z Konono to chyba rzeczywiście coś przespałem, ale jeśli chodzi o muzykę z czterech stron świata, to poznaję ją głównie dzięki Dwójce, także racja z tym punktem widzenia.
rozumiem, że doświadczony dziennikarz muzyczny widział już sporo i jest w jakiś sposób zblazowany, ale tych missów wyjątkowo dużo. żeby tylko wymienić OPN i Emeralds, a przecież taką muzykę rekomendujesz.
ok, konieckrytyki i dzięki.
ech… nie wiem skąd we mnie tyle nienawiści, ładna pogoda, przejadę się rowerem, przewietrzę.
też biorę dużo rzeczy do siebie, ponoć koziorożce mają silenie rozdmuchane ego, pozdrawiam 🙂
@stalpeta –> żeby tylko wymienić OPN i Emeralds, a przecież taką muzykę rekomendujesz.
– OPN i Emeralds widziałem w sumie niedawno na Unsoundzie, więc nie jestem gołosłowny w rekomendacjach. Tutaj po prostu wymiękłem, nie te godziny. 🙁 Co do odbioru muzyki w Dwójce – miałem tam okazję prezentować Konono: http://hch.blox.pl/2010/05/AFRICA-SAMPLER-w-Czterech-Strunach-Swiata-1.html – tu gościnnie, a bardziej stale w pasmie Nokturnów z czwartku na piątek.
Zblazowanie na pewno w jakimś stopniu jest nieuniknione. A tak na marginesie – też jestem koziorożcem 🙂
koncert festiwalu: Factory Floor. dosłownie przez minute widziałem ich na primaverze i czułem, że się wydarzy na offie. wydarzylo się wiecej niż mogłem się spodziewać
jak ktoś ładnie napisał na laście – wixa festiwalu: omar. umówiłem się z drugą połówką, że jak będzie kiedyś wesele, to tylko z nim. no ew, konono, którzy domykają podium na równi z deaconem. W kółku mi się wyśmienicie tańczyło, zresztą jak na pozostałych dwóch koncertach.
podoba mi się jak neon indian zapomina o sypialni na scenie i obiecująco brzmiał utwór „polish girl”. pozostając na leśnej mogę jeszcze wynotować destroyera w całości, choć prawdopodobnie z 10 minutową drzemką w trakcie. ale nie chrapałem.
na primalach miałem dokłądnie te same spostrzeżenia co autor i chyba jednak posunela się ta plyta. i wiem, że regularnie grają te trzy dodtakowe utwory na bis, ale moglo się obyc bez nich.
kury jaj nie urwaly.
liturgy podzielilem sobie na dwa etapy z przerwa na junipa. wygrali amerykanie.
z daleka slyszalem warpaint i juniorow i zdecydowane nie.
i duży minus dla twilte, którzy nie radzili sobie na trójkowej za dedykacje utworu ‚wake up’ dla andrzeja leppera. mam duży luz, ale kilka godzin po śmierci…
żałuje: Actress, Sebadoh, HW i ATFA. Wszystkie opuszczone ze względu na późną porę i zmęczenie materiału.
W Barcelonie noc zapada na 4 godziny, jest dużo cieplej i mimo, że koncerty również rozpoczynają się w okolicach 16, to jakoś łatwiej zostać do 5-6 nad ranem. I chyba nie bez znaczenia jest fakt, że w parc del forum można sobie odpocząć siadając w wielu miejscach, a na offie ze wzgledów naturalnych takich miejsc jest nieporównanie mniej, zwłaszcza po deszczu. i to nie zarzut, tylko stwierdzenie faktu.
@Wojtek –> Ależ właśnie dlatego, że ten cały luz widziałem w wydaniu leciwych Stonesów, nie mogłem spokojnie oglądać lekko podstarzałych Primali po dwudziestu latach. Co innego znaczył ich gest (jeśli rzeczywiście był świadomy!) w roku 1991, a inaczej się go odbiera po 20 latach. Zresztą zakończmy na tym, że to osobista rzecz i wyznanie 37-latka 🙂 Dodam tylko, że starszy ode mnie kolega bawił się świetnie, a on nie znosi Stonesów, o ile wiem.
@czarkowski –> Dzięki za wsparcie w sprawie późnych koncertów. Poczułem się lżej, ale oczywiście i tak wszystkich żałuję.
Właśnie, Oneothrix Point Never! To było przeżycie – późno, zmęczony, leżałem i przyjmowałem muzykę na półśnie, tak że omamy hipnagogiczne już mnie nawiedzały i noga mi podskakiwała, bo parę razy mi się przyśniło, że wpada do jakiegoś dołu. 🙂 To była jazda!
Występ Toma Krella bardzo mi się podobał i co więcej, zrezygnowanie z Primal Scream na jego rzecz uznaję za moją najbardziej hipsterską decyzję na tym festiwalu. 😉
@czarkowski – ja się parę miesięcy temu po kolejnym napadzie słuchania omara umówiłem z połówką na ewentualne wesele (bez ślubu) z sulejmanem, a następnego dnia ogłosili go na offie. ha!
jako mocno nocny zawodnik powiem Wam, jaki jest ważny powód wychodzenia ludzi tak wcześnie. otóż funkcjonowanie komunikacji nocnej w katowicach należy uznać za część wiedzy tajemnej. w niektóre części można się dostać raz na dobę o 1, w inne (np. na ligotę gdzie mieszkałem) – tylko do 2.40. to wina ogólnej polityki transportowej tego miasta, a nie wszystkich stać na taxi.
ale są też błędy po stronie organiztorów. wiem, że nie kalają się podróżowaniem transportem publicznym i nie mają o tym pojęcia, ale rozkłady festiwalowych autobusów 900 i 910 nie miały nawet wypisanej trasy, nie mówiąc o jakiejś mapce, liście autobusów do przesiadek. trzeba było widzieć ludzi wyrzucanych z autobusu w środku ciemnego i kompletnie pustego miasta.
totalnie spocony od tańczenia na kode9 wychodziłem z festiwalu o 4.07, a autobus jeździł do 4.05. chociaż koncerty trwały jeszcze dłużej. w efekcie trza było czekać dwie godzinny na autobus dzienny. to przecież bez sensu. inne, wcześniejsze nieco autobusy szorowały po ziemi z przepełnienia. zmienił się absurdalny katering, za rok można by też zadbać o transport.
ponadto zgadzam się z marcelim szpakiem – aids wolf zasługuje na dołączenie do panteonu, w którym znaleźli się też mym zdaniem PIL (łzy wzruszenia podczas „wys ys religjąąą!”), omar, liturgy (co za wokalista! darł się z takim wysiłkiem i miną, jakby lizał lizaka), oneida, konono, suuns i wbrew powszechnemu ważeniu lekce – gang of four (paulus z brzóską w lyterackiej to sprawa oczywista).
leśna rzeczywiście była jedyną dobrze nagłośnioną. barn owl byli za cicho, siedziałem niedaleko głośnika bez zatyczek, choć najchętniej chodziłbym w nich do filharmonii. suuns z kolei absurdalnie głośno. na kode9 brakowało basów, choć chyba w jego secie była to sprawa istotna, co nie? przy nim już bardziej basowy był abradab, na którego zawitałem z rozpędu na koniec. i zobaczyłem taksidrajwera jokę rapującego z nim pierwszy raz od lat. gdyby to było o 17ej na scenie amok byłby pewnie większy niż na kur ‚szatanie’.
widziałem Cię, bartku, na leżaku, było Wam ze sobą do twarzy.
ej, niesprawiedliwie mocne słowa pod adresem Toma Krella 🙁 chłopak na żywo śpiewa dużo lepiej i mocniej niż na płycie. koncert wypadł znakomicie, choć na papierze może tak wcale to nie wyglądać.
+ z tego co pamiętam on wcale nie opieprzył oświetleniowca, tylko normalnie powiedział mu, żeby zgasił światło
z koncertów ominiętych możesz jeszcze żałować Ringo DeathStarr, sympatycznie bardzo wypadli.
Konono – wyszedłem do strefy gastro po 15 minutach z drugiego rzędu, a czekałem ponad 30 na rozpoczęcie. 3/6 zespołu grające na tenori-on to zdecydowanie nie moja bajka. w zestawieniu z oryginalnymi, wzorzystymi strojami wyglądało to na cepeliadę. Na Chilijczyków grających pod stacją metra Centrum w Warszawie. W kontekście wielkich oczekiwań to moj największy zawód festiwalu. Wszyscy mówią, że było świetnie, może zrobiłem błąd wychodząc. Aż sam się sobie dziwiłem, odwracając się od sceny. Ale tak jakos wyszło.
Zresztą w ogóle niedziela pachniała dramatem – Liars może i nagrywają coraz nudniejsze płyty, ale z koncertu na koncert grali coraz lepiej (opinię buduję na podstawie czterech, które widziałem). Zgubiłem się trochę, jeśli chodzi o niusy i w ogóle muzykę, ale jakoś niedawno chyba musiało dojść do zmiany i rozbudowy składu. Muzycy kompletnie pogubieni, wyprani z charakterystycznej dla Liars scenicznej wyrazistości. Zero magnetyzmu… Tego offowego koncertu po prostu nie liczę jako koncertu Liars. Angus mocno posmutniały następnego dnia rano wyjeżdżał. Nie dzieję się według mnie najlepiej w Liars.
Janiszewski – zaskakująco miałki intelektualnie – pozbawił mnie prawdopodobnie na zawsze wszystkich miłych konotacji, które budził. Własna matkę niech sobie obraża, ale za nawoływanie do nienawiści na tle kulturowym i religijnym dostałby ode mnie szklaną butelką ze sceny, gdybym taką miał ze sobą. Lubiłem Bieliznę za ciekawe, spleenowe brzmienie. Na koncercie nie dało się go odtworzyć.
Omar mistrz! Przy mojej słabości do kurdyjskiej muzyki, to już w ogóle… Szczerze mi się podobało, bez żadnego podpierania się kiczem. Szkoda tylko, że zabawy nie było jak u Kurdów. Po Omarze udało mi się szybko przemieścić na końcówkę Jona Spencera. Jeśli któś mówi, że był to najlepszy koncert festiwalu, to mu wierzę. Bezbłędny, szczery, autentyczny i zaangażowany. Czy ktoś w ogóle jeszcze tak gra? Znalazł facet swoją niszę i jest zwyczajnie niepodrabialny. Mimo świetnego Omara żałuję, że nie widziałem całości.
No i Dan Deacon! Postawił mnie na nogi baaardzo!
Porównując Off z Primaverą (nobilitujące, ale chyba jednocześnie naturalne porównanie) – bardzo cenie sobie, że na Low na Offie można było podejść niemal pod scenę już po rozpoczęciu koncertu. Gdy na ostatniej Primaverze przyszedłem 5 minut po rozpoczęciu, praktycznie nie dało się dotrzeć do miejsca, z którego byłoby widać scenę.
W tym roku nie dotarłem. Kryzys frankowy i czasowy. Przeczytałem Twoją relację Bartku i Marcelego. Efekt jakiś „brutalny”: redaktorzy oglądają/słuchają mało koncertów. Może ze względu na fakt oglądania więszej ilości koncertów w trakcie roku. Ja w trakcie zeszłorocznego OFFa prawie nie odwiedzałem strefy gastro, z wyjątkiem towarzyskich rozmów z muzykami z mojego miasta. Po prostu chciałem obejrzeć jak najwięcej, choć przyznaję, ze jak Bartkowi koło drugiej w nocy już odcinało prąd…
Dla Polvo warto było wytrwać, chociaż po 20 minutach „chcę jeszcze posłuchać” przegrało we mnie z „chcę już iść”.
Skłaniam się ku jednak ku porom Primavery, może po prostu przyjemniej bawi mi się na koncertach pod czarnym niebem?
@brtk – dokładnie. Na Primaverze trzeba koczować ok. półtorej godziny pod barierką, na Offie podeszłam na Deerhoof w momencie rozpoczęcia. Oraz: cenię sobie, że na Offie można tyle poodkrywać, posugerować się książeczką, przejść między scenami w pięć minut. Na Primaverze z 8 wykonawców grających o tej samej porze w naturalny sposób wybiera się tego najulubieńszego, najlepiej sobie znanego (myśląc jednocześnie o tych, których się traci jakoś łatwiej jest pomyśleć np. „Spoko, [tu zespół] i tak będzie na Offie” 😉 )
Ha, muszę się w końcu wybrać na tę Primaverę, to będę wiedział, na kogo potem podchodzić bliżej na Offie. A co do tych coraz bardziej rozbieżnych opinii – przyjęcie koncertu = (w proporcjach) jakieś 3 części warsztatu i formy wykonawcy na 2 części nagłośnienia i warunków w sali, 2 części pory dnia i warunków klimatycznych i wreszcie 3 części osobistych oczekiwań i preferencji. Tak czy owak cholernie osobiste równanie.
Co do How To Dress Well – nie chciałem nikogo urazić, a już tym bardziej artysty, który na płycie jest w porządku, ale tego dnia i o tej porze nie miałem cierpliwości.
Co do komunikacji miejskiej, czyli wątku poruszonego przez Jędrzeja – to zdecydowanie rzecz do naprawy na przyszły rok. Zastanawiam się tylko, czy jakiś specjalny transport jest do wymyślenia, czy nie jest aby Off festiwalem zbyt kameralnym, żeby coś takiego zadziałało/opłaciło się jak na Open’erze. A za kameralność sami Off chwalimy (ten paradoks Primavera-Off jest rezultatem chyba właśnie tego).
I jeszcze jedno – czy coś przeoczyłem, czy nikt nie poruszał tematu pola namiotowego? Zdaje się, że było większe niż rok temu – i chyba lepiej urządzone. Ale ja mieszkałem po drugiej stronie autostrady w ciepłym i wygodnym pokoju, więc mogę tylko rzucić temat.
No i linkuję relację Marcelego. Po pierwsze fajna, a po drugie – może odwrócę Waszą uwagę od tego mojego gastro i dupogodzin na leżaku 😉
dzień 1: http://www.ultramaryna.pl/mkk/?p=3960
dzień 2: http://www.ultramaryna.pl/mkk/?p=3967
dzień 3: http://www.ultramaryna.pl/mkk/?p=3977
A teraz poproszę o streszczenie komentarzy 🙂 Przez bartkowy tekst przebrnąłem, ale to, co jest pod nim, to już przegięcie 😉 Czy nie udowadnialiśmy kiedyś na tym blogu (przy okazji rocznicy Johna Lennona), że najwięcej komentarzy jest pod najkrótszym wpisem?
@j słodkowski – to wesele było na offie?
@brtk – http://www.clashmusic.com/feature/off-festival-interviews-pt-1 w tym wywiadzie liars wyglądają na zadowolonych. btw. polecam też rozmowe z radkiem z pustek, zwłaszcza fragment w którym dziennikarz wypowiada imie i nazwisko dyrektora artystycznego offa 🙂
@bartek chaciński – tak, wreszcie musisz. ale to ma działać odwrotnie, nie pchaj się pod scenę tylko odpuszczaj to co już widziałeś na primaverze.
@czarkowski – a, rzeczywiście, zapomniałem. w takim razie poprawiny na konono. artu rodżek był tym głównym masterem weselnym (nie wiem, jak to się nazywa, nigdy nie byłem na weselu)
@bartek chaciński – nie rozmiar, ale rozum tu powinien decydować.
można przecież wywiesić kartki z drukarki na dworcu (i tak już zastępczym) z informacją, jak dojechać na offa, gdzie przystanek, jaki autobus, i że nie jest za free on.
można ułożyć rozkład jazdy tak, by po ostatnich koncertach także można było dobić do centrum, a te od godziny mniej więcej drugiej nie jeździły przepełnione.
można łaskawie wywiesić trasę autobusów – nazwy przystanków, a nie tylko cel – rynek albo pl. wolności.
no i skąd ci biedni ludzie mają to wiedzieć, gdzie jest zbuczyn albo rynek albo pl. wolności w środku nocy, w pustym, mrocznym mieście. a przecie wystarczy zrobić na przystanku mapkę ze schematem komunikacji, przesiadkami, zaznaczonym dworcem.
itd. można zacząć od generalnego poinformowania ludzi w folderach i programach, bo poznałem bywalców offa, którzy dopiero ode mnie w tym roku dowiedzieli się, że są jakieś autobusy.
tyle można na bank.
i tylko dlaczego dwadzieścia parę lat od pierwszego wysłuchania z wypiekami na twarzy Entertainment! spotkało mnie coś takiego?! Panie King! – pan zabił swym tanim pseudo rockowym (Musepodobnym) zachowaniem to dziecko, które drżało na ten długo wyczekiwany moment… czułem się jak turysta proszę Pana – You said you’re cheap but you’re too much. A wspomnienie tego koncertu schowam głęboko w górnej lewej kieszeni…
Uff … pomimo tego to był bardzo udany łikend – zaskakująco dobry Neon Indian; powalająca mocą Oneida; Ariel, któremu chciało się; zadziwiony chyba aż tak dobrym odbiorem Kyst; bawiący się z kolegami Lou Barlow; grający swoją rolę (dobrze!) Lydon czy John Spencer; koszmarny Omar przy którym też się bawiłem; AIDS Wolf z którego ze śmiechem uciekłem; Liturgy z którego z bólem uciekłem na pyszny kulebiak i kwas chlebowy:)
Na PopUp Music jest już galeria zdjęć z festiwalu: http://www.popupmusic.pl/no/32/galerie/317/off-festival-2011 😀
Zaliczyłam dużo missów z podobnych względów co autor.
Na szczęście widziałam Liturgy – to moje klimaty więc nie mogę narzekać.
Pozytywnie zaskoczył mnie także Gangpol & Mit – przede wszystkim od strony wizualnej. Naszych rodzimych artystów jak WMQ, BK, itd. nigdy nie opuszczam, bo mi ich brakuje na emigracji.
Haha! Przedmówca wspomniał AIDS WOLF – notka w OFF-przewodniku (Zappa!) mnie zachęciła, ale nie zdzierżyłam nawet 10 minut… większość opuszczała namiot pospiesznie, ale z uśmiechem… zastanawiałam się co oznacza ten uśmiech, bo mi do śmiechu nie było ;-P.
KURY były jedynie namiastką KUR do sentymentalnego pośpiewania, niestety całą niedzielę w głowie siedziała mi jesienna deprecha….oj.
Co do Primal Scream -> w latach 90. indie było dla mnie całkiem strawne – pamiętam swój zachwyt the Charlatans itp., ale mimo, że koncert PS był świetnie zrealizowany i zagrany to jakoś mi OFF-owo nie pasował. Wróciłam do domu, włączyłam Screamdelicę na kasecie (!) i podobało mi się bardziej… pewnie z powodu mniejszej ilości dźwięków i licealnych wspomnień.
Transport – drugi rok z rzędu wracam taksówka na Ligotę, bo w centrum ciężko trafić na nocny. Na szczęście katowickim cenom daleko nawet do warszawskich, a, że lata już nie te i drałować się nie chce, to taksówki były zbawieniem.
Bardzo, ale to bardzo dziękuję organizatorom za stoiska z wydawnictwami. jedyny „minus’ – możliwość płatności kartą VISA – ledwo się opanowałam…
Podsumowując, w zeszłym roku muzycznie podobało mi się bardziej. Za to w tym organizacyjnie ;-P
Właściwie to chciałbym tylko odnieść się do pańskich obiekcji co do występu Primal Scream.
Nie jest to tajemnicą, że zespół (a szczególnie gitarzysta zespołu Andy Gill) inspiruje się Stonesowym czy New York Dollsowym brzmieniem. I pewnie byśmy o nich zapomnieli i wspominali jako Stonsowych epigonów- sprawnych aczkolwiek mało oryginalnych.
Jednakże „Screamadellica” zmieniła podejście słuchaczy i krytyków do zespołu. Oto mieliśmy przed sobą dzieło wielowymiarowe, psychodeliczne, wciągające, transowe, zaskakujące. Nie dziwię się więc, że Artur Rojek zaprosił ich z tą płytą na ten festiwal. Te brzmienia z płyty idealnie wpasowały się do lini festiwalu. Inna sprawa, że materiał z płyty, zagrany na żywo, różnił się od orginału. Był bardziej progresywny, inteligenty choć przez to może straciło to trochę na „kwasowości”. Według mnie te wersje, były godne oryginałów (przypominały nawet Pink Floyd).
Prawdą jest, że ostatnie trzy utwory były takie typowo rockowe „na jedno kopyto” i pozostawiło to pewien niesmak po tak dobrym koncercie.
Ale żeby tak od razu do doliny Charllotty?
ten off był moim najintensywniejszym festiwalem, wywiadów zrobiłem aż jeden, więc miałem czas na bieganie między scenami. mniej lub bardziej widziałem 35 koncertów. najlepsza trójka: sulejman, YACHT (zupełne zaskoczenie, ostatnia płyta fajna, ale nie spodziewałem się aż tak świetnego koncertu) i polvo/sebadoh (nie mogę się zdecydować). o offie już się rozpisałem tu: http://www.uwolnijmuzyke.pl/13-mgnien-off-festiwalu i mniej oficjalnie tu: http://wolnamuzyka.blogspot.com/2011/08/offffffffffffffffffffffffffff.html
@Michał T –> Ta Charlotta to przecież na prawach żartu. No bo kto by uwierzył, żeby to Charlotty zaproszono Primal Scream… Chociaż za 20 lat – kto wie. Jak już wspominałem: lubię Gillespiego, uważam, że decyzja o ich sprowadzeniu z tym materiałem była jak najbardziej ok, dzieliłem się swoim wrażeniem z odbioru tego koncertu. Wyobraziłem ich sobie jako dinozaury 🙂
@Michał T: czepiam się, wiem, ale andy gill to nie ten zespół 😛
Późna pora i strzelałem trochę w ciemno, wybacz ; d