Off Festival 2011: Ja wiedziałem, że tak będzie

Choćbyś nie wiem, jak się starał, zawsze coś ci przeszkodzi w odbiorze koncertu. To by mogło być motto dzisiejszego wpisu. A będzie on traktował o tegorocznym Off Festivalu. Postaram się tym razem nie dzielić włosa na czworo, choć i tak pewnie długość wpisu okaże się męcząca. No ale im dalej w festiwal, tym mocniej zdawałem sobie sprawę z tego, że nawet dość prosty i łatwo skonstruowany festiwal (Off to przecież wciąż cztery sceny i stosunkowo „kameralna”, choć znów większa niż rok temu, publiczność) zawsze potrafi dość skutecznie zmylić i zmienić nam początkowe plany. Oto powody, dla których coś takiego się dzieje. Cały katalog tego, co z angielska pozwolę sobie nazwać missami. Bo że były też hity, to przecież każdy wie. Tylko te osobiste missy czasem utrudnią wam odbiór obiektywnych hitów.

1. Pierwszy miss zaliczasz jeszcze zanim przyjedziesz. Z rachunku sumienia wynika, że pozostawienie dzieciaków w domu na cztery noce zamiast na trzy będzie większą zbrodnią przeciwko nim, zatem omijasz przedfestiwalowy koncert otwarcia. W ten sposób po raz kolejny tracisz okazję zobaczenia na żywo Current 93. Podobno w niezłej formie.

2. Przyjeżdżasz w końcu na festiwal. Szybki rzut oka na to, co się zmieniło. O, lepsze jedzenie. O, strefa piwna dociągnięta prawie do Sceny Leśnej (ruch genialny w swojej prostocie). O, strefa zakupów w obrębie strefy piwnej (co gwarantuje możliwość upicia się przed wydaniem wszystkich pieniędzy na rzadkie i ciekawe wydawnictwa, których była w tym roku masa). Prawie same plusy. Z wyjątkiem zjawiska „kibli mroku”, które na szczęście zostało zamienione w „wychodki światłości” ostatniego dnia festiwalu. Ta próba nabrania ogólnej orientacji oznacza jednak utratę koncertu The Car Is On Fire.

3. „Niedobrze się zmęczyć już na wstępie” – myślisz sobie. Więc na bardzo dobry, żywiołowy koncert Wojtek Mazolewski Quintet wchodzisz w połowie. O, jak miło, to znowu Off, tu ludzie słuchają różnej muzyki.

4. Z wrażenia idziesz na piwo. I chociaż na Scenę Leśną wychodzi ulubiony artysta twojego dzieciństwa i lat studenckich, Lech Janerka, ty twardo stoisz za siatką. A nawet momentami siedzisz, testując nowe warunki odbioru koncertu i wygodne leżaki. Z tej perspektywy Janerka brzmi tak jak zawsze, a zawsze brzmi dobrze.

5. Leżaki są wygodne, ale mają jedną perfidną cechę – ciężko się z nich wstaje. To powód utraty koncertu Glasser. Udaje ci się poderwać dopiero na Warpaint. Grupa, która średnią płytą zwyciężyła parę rocznych plebiscytów, na żywo wypada całkiem nieźle, ale biorąc pod uwagę utrzymane w niemrawym tempie utwory oznacza to mniej więcej średnio plus. Fakt, że jedna z członkiń zespołu ma polskie korzenie, okazuje się jednym z największych odkryć koncertu.

6. Po odrzuceniu pokusy leżakowej udajesz się na koncert Baaby Kulki. Przezabawny, z „Metalowcami” na wejście, mnóstwem tematów z Iron Maiden (co dziwnym nie jest) oraz długim wtrętem z De Mono, zagranym nuta w nutę łącznie z solówką saksofonową Roberta Chojnackiego. Ale coś cię kusi (zawsze przychodzi ten moment), żeby liznąć czegoś z innej sceny. Wleczesz się więc (pierwsze zmęczenie) na Junior Boys. Liźnięcie trwa trzy i pół minuty (dźwięk w porzo, ale ta duża scena zawsze jest taka… hm… daleka). Lądujesz na leżaku.

7. Tak naprawdę to wylądowanie było elementem strategii. Wiesz, że za chwilę zagra Meshuggah, ale nie chce ci się stać w tłumie twardzieli, którzy uznają tylko dezodorant Brutal, jako jedyny gość z zatyczkami w uszach. Leżaczek pozwala się przyczaić. W dodatku pojawia się znajomy, który zespół zna o wiele lepiej i w czasie koncertu opowiada ciekawe rzeczy, które z całą pewnością okazują się ciekawsze niż konferansjerka lidera. „Ci tam z tyłu – jesteście do dupy!”. I pomyśleć, że pokazywał tych, co STOJĄ z tyłu. Aż się boję myśleć, jakie jest jego zdanie na temat leżakowców.

8. Wpadają kolejni znajomi, rozpoczynasz życie towarzyskie, które kosztuje cię utratę kolejki. Potem zawsze znajdzie się ktoś, kto zaczepi: „Jak to, nie widziałeś Matthew Deara? Koncert festiwalu!!”. Wcześniej zajmujesz miejsce na Omarze Souleymanie, z satysfakcją zauważając, że wszystkie przewidywania co do tego koncertu spełniają się z nawiązką. Jest aż tak kiczowaty i ma aż tak entuzjastyczne przyjęcie. Przez chwilę masz wrażenie, że pod podłogą Sceny Eksperymentalnej (sic!) jest wielki dół, w który za chwilę wszyscy wpadniecie, po ta podłoga ani chybi się zapadnie. To jest tak: miało być syryjskie disco i jest, Rizan Sai’d w sumie realizuje na żywo dokładnie to, co na płytach, a Souleyman nie robi prawie nic, dyrygując polską publicznością z pomocą dwóch gestów. Dopiero po 45 minutach zdajesz sobie sprawę, że wysiłek dobrnięcia do wyjścia może przynieść chwilę miłego odpoczynku, więc przedzierasz się z mozołem. Zanim dotrzesz na Jona Spencera, zdążysz spotkać znajomych, którzy już wracają. Zanim otworzą usta, dobrze wiesz, jakimi słowami cię przywitają. No? Oczywiście: „Koncert festiwalu”. Co zresztą bardziej wiarygodne niż w wypadku Deara.

9. Mogwai. Widziałeś ten zespół wiele razy w różnych warunkach i myślisz sobie, że choćby nagrał najgorszą płytę, nie zagra kiepskiego koncertu. Myliłeś się.

10. Docierasz na Low. Już wcześniej czytałeś (w ładnej festiwalowej książeczce) i słyszałeś dość poruszającą historię Andy’ego Kotowicza (zwanego też Kattovitzem) – pracownika Sub Popu, który od lat (choć nigdy w Polsce nie był) identyfikował się z Katowicami i był tu rok temu, ale przed kolejnym festiwalem zginął w wypadku. Tym razem na miejsce przyjechała jego najbliższa rodzina (w tym ocalona z tegoż wypadku córeczka), a Low zadedykowali mu swój koncert. Masz obawy, że się nie sprawdzą na sporej Scenie Leśnej. Ale po pierwsze, jest ona najlepiej nagłośnioną ze scen, po drugie, zespół prezentuje się bardziej rockowo, mocniej niż poprzednio w Chorzowie. Kolejny świetny koncert. I świetny moment, żeby – mimo kolejnych atrakcji – zamknąć dzień i dać odpocząć nogom.

11. Następny dzień zaczynasz od szybkiego przelotu przez polskich artystów. Grupę Kamp! – niezłą, dobrze przyjmowaną i zaskakująco zwracającą się do ludzi per „proszę państwa”, co zrzucasz na karb młodości. Asi Minę z dziecięco-młodzieżową orkiestrą (przedziwne i oryginalne) i Ballady i Romanse (liderki to wiadomo, ale bardzo dobry też zespół towarzyszący). No dobra, koniec z tą głupią drugą osobą.

12. Młodzież z Dry The River pewnie wywołałaby u mnie reakcję niespodziewanie euforyczną, gdyby nie to, że pojawili się kolejni znajomi i przegadaliśmy równe 45 minut. A właśnie na tyle zespół miał repertuaru. Może to efekt zagadywania, ale nawet nie przeszkadzała mi wtórność w stosunku do Fleet Foxes. Na żywo zespół wydawał się mniej przewidywalny i słodki, za to znakomity warsztatowo. Świetny wokalista.

13. Po kontaktach towarzyskich przychodzi czas na oglądanie płyt. To już utrata nie jednej kolejki, ale półtorej. No, ale prawda, oglądałem kawałek Male Bonding (i mi się nie podobało) i fragmencik Blonde Redhead (może i dobry koncert, ale – jak już pewnie wzmiankowałem – nie lubię tego zespołu), a nawet drugą połowę koncertu Mołr Drammaz z Maciem za automatem perkusyjnym i Asią na kalimbie – trochę to zabrzmiało jak fajny, choć nieco przedwczesny support dla Konono No. 1.

14. Grzecznie ustawiłem się na Kurach, ale gdy tylko spojrzałem, kto wychodzi, zrozumiałem, co się stanie. No i się stało – cały repertuar „P.O.L.O.V.I.R.U.S-a” poszedł, ale bez wszystkich szczegółów, które decydowały o muzycznej wartości tej płyty. Na otarcie łez – dedykacja dla Andrzeja Leppera, dość – muszę powiedzieć – perfidna. Czyli utwór „Nie martw się, Janusz”. Końcówkę oglądałem już ze strefy gastronomicznej.

15. Na Barn Owl ustawiłem się z pełną dyscypliną. Zaczynało się nieco niemrawo. W porządne dronowe gitarowe sploty dwaj przystojni panowie wpadli po raz pierwszy tak gdzieś koło 20 minuty. Niemniej – bardzo satysfakcjonujący koncert.

16. W czasie Gang Of Four demonstracyjna przerwa regeneracyjna i wylądowałem na Destroyerze, który dał na bardzo (jak zwykle) szczęśliwej Leśnej porządny koncert z idealnym oddaniem szczegółów i szczególików retro-brzmienia ostatniej płyty „Kaputt”. Tylko lider sprawiał wrażenie mało komunikatywnego.

17. How To Dress Well był moim najkrótszym koncertem festiwalu. Wszedłem, poczekałem, aż artysta się spóźni (co na festiwalu dość niecodzienne), opieprzy oświetleniowca, że nie zgasił wszystkich świateł, po czym zacznie śpiewać karaoke na tle lekko podświetlonego ekranu. Poczułem się urażony i wyszedłem, zanim pojawiły się wizualizacje jako takie. Bo płytę przecież mam. Uciekłem w pewnym sensie z deszczu pod rynnę, bo koncert Primal Scream był niezwykle porządnie zrealizowany i odegrany, ale… czy Wy (tu zwracam się do słuchaczy PS) nie macie wrażenia, że to była mimo wszystko Dolina Charlotty gościnnie na Offie? Co drugi numer ze „Screamadeliki” jest rżnięciem 1:1 ze Stonesów. I nawet trudno powiedzieć, że to Stonesi w wydaniu bardziej zaćpanym, bo akurat mało kto bywał tak zaćpany jak Stonesi. W każdym razie moją ulubioną płytą Gillespiego pozostaje „Vanishing Point”, a Stonesów na żywo już się naoglądałem i mi wystarczy.

18. Dan Deacon – nieprawdopodobnie śmieszny koleś. Zaczął koncert 10 minut przed czasem, na widowni, prowadząc konferansjerkę, dialogi z dźwiękowcami, publicznością, a potem organizując konkursy tańca itp. To chyba tradycja, że na Offie musi się odbyć jakiś koncert-happening w stylu Monotonix. Muzycznie było z drugiego bieguna, ale fajna rzecz, po której można już tylko iść spać. Ala zanim, to jeszcze mój pomysł racjonalizatorski dla organizatorów imprezy (dotyczy nie tylko Off Festivalu): Polska nie Hiszpania, publiczność festiwalowa się starzeje, dla mnie oporową godziną jest 2.00 i pokazywanie superatrakcyjnych artystów do 4.00 rano uważam za bezsensowne.

19. I tu przychodzi niedziela – i największa seria missów. Ostatni dzień festiwalu skłania do większego wysiłku i nadrobienia efektów rozluźnienia dni poprzednich. Cóż z tego, jeśli o godz. 13.00 odebrałem telefon oddelegowujący mnie do innych zadań dziennikarskich. Nie mniej ciekawych, ale o tym kiedy indziej, bo fakty są takie: straciłem przynajmniej dwa z moich pewniaków na Offie. Żona, która została na miejscu, pilnie obejrzała Oneidę za mnie i była zachwycona, a jak już wiecie ja do swojej żony mam zaufanie w kwestiach muzycznych. Anna Calvi już tak bardzo jej nie porwała, ale przysłała mi za to choć MMS-a ze zdjęciem z koncertu (aha, przy okazji – ze zdjęciami i wnoszeniem aparatów było łatwiej w tym roku, w ogóle ochrona miła). Nie Anna, tylko żona. Na Liturgy nie była, ale nie oczekiwałem od niej aktu blackmetalowego poświęcenia. A dobrze poinformowane źródła mówiły, że miło się tego słuchało i nie gorzej oglądało. Tu zatem oczekiwałbym słowa od Was, drodzy Czytelnicy. Ja straciłem jakieś 2/3 niedzielnych koncertów.

20. Wróciłem za późno, żeby się pchać na Twin Shadow, więc zlądowaliśmy z żoną w Kawiarni Literackiej (to de facto piąta scena – szóstą był namiot Lado ABC z „nielegalnymi” koncertami) na niezłym w sumie występie duetu Kopyt/Kowalski, który przy lejącym deszczu miał sporą publikę, ale też – nie ukrywam – na winie, bo tak, tak!, tam przez cały festiwal można było się napić alkoholu innego niż piwo.
Potem przyszedł czas na Ariela Pinka. Śpiewał zgarbiony w okrutnym deszczu, porządkując folie zabezpieczające odsłuchy – z tego co widziałem spod drzewa i spod kaptura. Fantastyczny wstęp z odgłosami z jakiegoś amerykańskiego radia, dobra stylizacja, ale – jak się można było spodziewać – leciutko poniżej poziomu z płyt. A w każdym razie bez znaczącej wartości dodanej. Wyprawa przez deszcz na Konono No. 1 okazała się strzałem w dziesiątkę. Świetny, świetny koncert. A widać, że Kongijczycy dopiero się rozgrzewali i pewnie najlepiej byłoby w drugiej godzinie, której dla tej ich transowej muzyki zabrakło. Publika miała dokładnie to, co na Souleymanie minus jednak minimalny niesmak.

21. Niedziela była wyścigiem przebiegającym pod hasłem „Ile wytrzymasz w przemoczonych ciuchach?”. Co mniej odporni wymiękali już wtedy, gdy ja dopiero wchodziłem na teren imprezy, od kogoś nawet odkupiłem kupony festiwalowe. My (z żoną, skoro już ujawniłem jej obecność) wytrzymaliśmy do bardzo porządnego koncertu Public Image Ltd. Dobry headliner bardzo w sumie udanego festiwalu, z którego inni pewnie wyciągnęli jeszcze masę różnych ciekawszych wrażeń niż ja. Dlatego nawet nie próbuję orzec, który to występ był koncertem imprezy. Ale wiedziałem, że tak będzie.

Pozdrowienia dla wszystkich uczestników i sprawców tej przemiłej imprezy. Przepraszam tych, których na miejscu nie poznałem albo na których głupio się gapiłem, zastanawiając, czy to ten człowiek poznany przez Internet. Na odcinku kojarzenia nazwisk i imion z twarzami w naszej rodzinie specjalistką jest moja żona. Przepraszam również za niedołączenie do dzisiejszego wpisu żadnej płyty, ale jego długość jest tak potworna, że pewnie i tak nikt nie dotrze do tego punktu, więc liczę na brak reklamacji.