Jaki to był świetny muzyk!

Umarł Jaki Liebezeit, jeden z najlepszych perkusistów świata. A z całą pewnością jeden z najwybitniejszych w naszej części świata. Brian Eno mówił kiedyś, że lata 70. miały trzy wielkie rytmy: afrobeat Feli Kutiego, funk Jamesa Browna i rytm grupy Neu! grany przez Klausa Dingera. Moim zdaniem tylko Jaki Liebezeit byłby w stanie zagrać równie dobrze wszystkie z tych trzech. Urodzony w 1938 roku w Dreźnie, zaczynał jako perkusista jazzowy (grywał m.in. w kwintecie Manfreda Schoofa), ale – zmęczony jazzem – trafił do niezwykle kreatywnego składu grupy Can, by współtworzyć z Holgerem Czukayem legendarną sekcję rytmiczną tej eksperymentującej rockowej formacji i – jak to określił Czukay – „grać jak maszyna, tylko lepiej”. Przez lata po rozwiązaniu Can grywał jako muzyk sesyjny z mnóstwem wykonawców (w tym z Depeche Mode i wspomnianym Eno), a ostatnio nagrywał świetne płyty w duecie z Burntem Friedmanem. Miał wystąpić w kwietniu wraz z Irminem Schmidtem, Malcolmem Mooneyem i (gościnnie) Thurstonem Moore’em w Londynie na koncercie przypominającym muzykę Can. Nie sądzę, by ktoś mógł go zastąpić. Niniejszą rozmowę z Liebezeitem przeprowadziłem w czerwcu 1999 roku dla „Machiny”, przygotowując obszerny blok poświęcony zespołowi Can. Liebezeit przekonywał mnie, że rytm i melodia to jedno, a przy okazji wspominał mało znany epizod: swój występ w składzie jazzowym na Jazz Jamboree. Nie będę miał już okazji, żeby dopytać, z kim wtedy grał, choć liczę na to, że ukażą się wkrótce nagrania z tego koncertu (może seria Polskiego Radia?). On sam nie będzie miał już okazji urządzić imprezy na swoje 80. urodziny, które – jak mówi – chciał wyjątkowo hucznie świętować.


BCH: Niedawno miałeś 61. urodziny. Wszystkiego najlepszego!

Jaki Liebezeit:– Dziękuję, ale w zasadzie nie obchodzę urodzin. Następne, które będę rzeczywiście świętował, to 80. urodziny.

Wydajesz się najbardziej otwarty na muzykę elektroniczną spośród członków Can…
– Myślę, że Holger jest równie otwarty. Oczywiście, pracuję z młodymi muzykami i staram się grać na perkusji w stylu, który byłby na czasie.

Powiedziałeś niedawno, że rock jest kompletnie martwy.
– Bo tak jest. Niewiele dzieje się w muzyce rockowej, na przykład tu, w Niemczech, a muzyka elektroniczna rozwija się. Kiedyś rock był muzyką rewolucyjną, a teraz już nie jest, podczas gdy tego wymagam od muzyki. Rewolucyjności.

Która ze współczesnych wam grup w latach 70. najwięcej po sobie pozostawiła i wniosła najwięcej nowego?

– Kraftwerk. Ich pierwsze albumy były właśnie rewolucyjne. Podobnie jak Neu!, który również pochodzi z rodziny Kraftwerku, to też grupa z Düsseldorfu. To w sumie niedaleko od Kolonii, gdzie my mieszkaliśmy – pół godziny pociągiem.

Co myślałeś o muzyce, zaczynając pracę z Can jako perkusista jazzowy?
– W tamtym czasie jazz się skończył – podobnie jak teraz rock. Brakowało w nim już świeżości i siły przekazu. Grałem free jazz w połowie lat 60. Przy okazji – byłem wtedy na festiwalu jazzowym w Warszawie. Graliśmy w tym wysokim budynku w centrum miasta. Tak, Jazz Jamboree Festival w 1967 roku. Był wtedy komplet na widowni, świetne doświadczenie! Potem całkowicie przestałem grać jazz.

Okres powojenny w Niemczech był, jak mówili mi pozostali członkowie Can, dość wyjątkowy.
– Tak. My się wtedy zastanawialiśmy, jaką muzykę możemy tworzyć, tak, by nie kopiować Beatlesów czy innych grup anglosaskich i zachowywać niemieckie, europejskie korzenie kulturowe. Szczególnie rok ’68 był rewolucyjny – zarówno pod względem kulturalnym, jak i politycznym. Jednocześnie nie sposób było włączyć radio i nie usłyszeć muzyki amerykańskiej. Przecież wcześniej, od 1933 roku zakazana była muzyka amerykańska, murzyńska, cały jazz – to wszystko skutek działania nazistów. Tak więc to wszystko po takiej przerwie było nośnikiem wolności – jazz i rock’n’roll oznaczały dla nas wolność.

Słyszałem, że w czasie sesji nagraniowych używaliście do wytłumienia materaców z amerykańskiego demobilu?
– Niezupełnie, to były niemieckie materace – kupiliśmy chyba z tysiąc materaców od niemieckiej armii, która urządzała wtedy wyprzedaże starego, używanego sprzętu. Ale nie tego nazistowskiego, tylko sprzętu nowej niemieckiej armii.

A jak było z narkotykami?
– Czasem coś braliśmy, ale niedużo. W całym życiu może dwa razy wziąłem LSD – ale wiele osób myślało, że jedliśmy je łyżkami, bo tak brzmiała nasza muzyka. Narkotyki nie przyniosą cudu – stajesz się po nich tylko bardziej otwarty, wolny, przychodzą ci do głowy szalone pomysły. Ale prawdę mówiąc już nawet nie pamiętam, bo tak dawno brałem LSD… Cały krautrock, jeśli chodzi o jego narkotyczną atmosferę, był w dużej mierze legendą. Dostęp do środków halucynogennych wcale nie był taki łatwy – przynajmniej w Niemczech. Myślę, że to teraz jest pod tym względem dużo niebezpieczniej, bo dostęp do nich jest łatwy. Poza tym ludzie biorą amfetaminę, ecstasy. Czyli gorzej niż kiedyś.

Jak oceniasz wasz wpływ na współczesną scenę muzyczną?
– W tej chwili ludzie przestali pisać muzykę, robią tak jak my – myśmy ją rozwijali, to znaczy nic nie było wcześniej ustalone, nie pisaliśmy nut. I to jest największy wpływ, jaki wywarliśmy na innych.

Opowiedz o swoim najnowszym projekcie, Club Of Chaos. Na czym polega twoja rola?
– Gram w nim na perkusji, ale to nie jest taki zestaw, do jakiego przywykliśmy, na jakim grałem 30 lat temu. Przerobiłem go trochę i nie używam w ogóle pedałów. Tamten stary zestaw narodził się dla potrzeb jazzu, a później rock przejął go praktycznie bez zmian. Tymczasem teraz czasy takiej perkusji już się skończyły. Używano tego zestawu prawie sto lat – nie można w ten sposób ograniczać wyobraźni. Oczywiście, wciąż jestem pełen podziwu dla takich jazzowych perkusistów jak Elvin Jones czy Art Blakey, których sposobu grania nikt później nie powtórzył.

Czyli jest to kontynuacja tego, co robiłeś za czasów Can, to znaczy grania zdyscyplinowanego, ale dość melodycznego?
– Tak. Ale rytm i melodia to jedno i to samo. Tylko dwa różne wyrazy. Nie ma rytmu bez melodii i melodii bez rytmu. Nie można ich rozdzielić.

Czy to jedno z twoich “praw naturalnych perkusji”? Podobno napisałeś o tym książkę.
– Dopiero nad nią pracuję. To książka do nauki gry na bębnach, ale oparta na czymś zupełnie innym od zwykłego zapisu nutowego dla perkusji. Mam nadzieję, że skończę ją w przyszłym roku. Niestety, nie mam dużo czasu na pisanie. Nagrania zajmują mi wciąż większość czasu.

Jak jest obecnie z przyjaźnią w obozie Can?
– Teraz jesteśmy nawet lepszymi przyjaciółmi niż byliśmy wtedy. Wówczas było między nami wiele tarć. Teraz tego już nie ma.

O czym rozmawiacie?
– Kiedy się spotykamy, rozmawiamy raczej o prywatnych sprawach.

A jak z perspektywy czasu oceniasz decyzję o zakończeniu działalności przez Can?
– Po 10 latach znaliśmy się zbyt dobrze i nie byliśmy już tak kreatywni. Dobrze, że to się tak skończyło.

Rozmowa (telefoniczna) odbyła się w czerwcu 1999 r.
Fragmenty powyższego wywiadu wykorzystane zostały w artykule o grupie Can, który ukazał się w numerze 11/1999 miesięcznika „Machina”.