Co miał Wajda do muzyki?
Zacząłem tydzień bez wpisu, bo w redakcjach śmierć twórcy tej miary co Andrzej Wajda oznacza zawsze stan alarmowy. Całą reszta staje się właściwie soundtrackiem do monotematycznych, oddawanych na czas tekstów. Chociaż między czytaniem jednego a drugiego zastanawiałem się nad pozycją muzyki u Wajdy. W końcu jego filmy to często (aż sześciokrotnie) ścieżki dźwiękowe Andrzeja Korzyńskiego, a nagraniami tego twórcy miałem się ostatnio okazję dokładniej zajmować. Poza tym trudnymi do pobicia fenomenami polskiego kina wydają mi się Człowiek z marmuru i Człowiek z żelaza, w których wielkim tematom współczesnej historii i polityki towarzyszą elektroniczne, funkujące, a nawet wpadające w klimat dyskoteki, bardzo kontrastowe wobec obrazu, a zarazem ożywiające go, dodające mu energii utwory Korzyńskiego.
O wydanej ostatnio na płycie – choć nie w Polsce! – muzyce do Człowieka z marmuru pisałem niedawno na łamach „Polityki”. – To był lekki wstrząs: jak można Mistrzowi podłożyć tak kawałek?! – uśmiechał się Korzyński, z którym miałem też okazję dwukrotnie porozmawiać i który o współpracy z Wajdą opowiadał jako o relacji bardzo prostej, opartej na obustronnym zaufaniu. W życiu dostał za muzykę filmową tylko jedną nagrodę i – jak utrzymywał – była to spóźniona nagroda właśnie za Człowieka z marmuru, który stał się obiektem akcji „pogrążenia” na festiwalu w Gdyni, więc jego poszczególni twórcy dostawali później nagrody za inne filmy. I tak Korzyńskiemu przypadło dość przypadkowe na tle jego dorobku trofeum za Czerwone ciernie.
Nie uznaję się za bezkrytycznego fana Wajdy, ale ten powracający alians z Korzyńskim to była jedna z rzeczy, które mi u zmarłego w niedzielę reżysera imponowały. Ale choć do Korzyńskiego Wajda wracał regularnie i chyba najczęściej, to trudno powiedzieć, by był kompozytorowi wierny. Przeciwnie – właściwie cały czas przeskakiwał od jednego do drugiego twórcy XX-wiecznej awangardy, biorąc sobie chyba za punkt honoru, by zaprezentować najważniejszych kompozytorów polskiej muzyki współczesnej. Żeby jego skoncentrowane na opowiadaniu współczesności (często poprzez historię – pisze o tym w jutrzejszej „Polityce” Zdzisław Pietrasik) kino ilustrowała wypływająca z tej współczesności muzyka.
Jeśli tak popatrzeć na kompozytorskie wybory Wajdy, będzie imponująco. Jest wśród nich rzecz jasna Wojciech Kilar (sześciokrotnie, jak z Korzyńskim, w najbardziej popularnej wersji w Panu Tadeuszu i Ziemi obiecanej – powyżej jedna z rzadszych dłuższych wypowiedzi Wajdy tylko o muzyce dotycząca Kilara właśnie), jest Tadeusz Baird (Lotna, Samson), Jan Krenz (Kanał), jest Andrzej Markowski (Popioły, Przekładaniec), wreszcie Krzysztof Penderecki (Katyń). Jest Zygmunt Konieczny (przedstawienia teatralne), a nawet Paweł Mykietyn (Wałęsa. Człowiek z nadziei). No i jeszcze – z nieco innej beczki – Krzysztof Komeda (Niewinni czarodzieje). Brakuje w tej grupie Witolda Lutosławskiego, choć Wajda się do niego zgłaszał z propozycją (wcześnie, na etapie Lotnej), ale kompozytor już wtedy muzyki użytkowej nie chciał tworzyć. Niesamowite, bo wydaje się, że Wajda cały czas patrzył na swój dorobek całościowo, jak gdyby uzupełniając brakujące nazwiska. Wciąż i wciąż. Muzykę do ostatniego filmu, Powidoków, wyjął przecież z dzieł Andrzeja Panufnika. Może i zarazem jest to wszystko oczywiste, ale drugiego reżyserskiego dorobku z taką obsadą kompozytorską w polskim kinie nie znajdziemy.
Gdyby ktoś chciał sobie za jednym zamachem poprzypominać tego symfonicznego Wajdę (którego – choć komunikatywny – lubię zdecydowanie mniej niż tego funkującego), to w Ninatece znajdzie niedawny koncert Scoring 4 Wajda. Po Człowieka z… muszę odesłać na płytę Finders Keepers. A dziś jeszcze o muzyce zupełnie innego reżysera, który jednak – mam wrażenie – próbuje realizować podobną misję dziś, tyle że pozostaje bardzo wierny w doborze współpracowników. Ma ostatnio właściwie jednego, za to znakomitego: Mikołaja Trzaskę.
Nie będę się rozwodził nad filmem Wołyń, bo było już sto recenzji. Pozostanę przy tym, że rzecz jest tak mocna, że życzenia Miłego seansu stały się już w kontekście Wołynia szeroko podchwytywanym dowcipem. A streszczając żonie, co widziałem na pierwszym seansie, musiałem w pierwszej kolejności wymienić kilkanaście nazw różnych form tortur, poniżenia i pognębienia. Nie jest to najwybitniejszy film Wojtka Smarzowskiego, ale może i najmocniejszy. Miał – jak to ujął reżyser – sponiewierać. I sponiewierał. A czy kultura masowa rzeczywiście musiała ten zadeptany ideologiami Wołyń pokazać i opowiedzieć? To pytanie bez odpowiedzi. Wierzę, że Smarzowski osobiście musiał to zrobić, a on robi to, co chce.
Dużą wolność zostawia też Trzasce, który jako autor muzyki filmowej już odniósł przy okazji tej współpracy duże sukcesy i podobnie jak reżyser nie ma dużo do udowadniania. Pomysł, żeby muzykę do Wołynia nagrać z sejneńską orkiestrą klezmerską Teatru Pogranicza i (na dokładkę) kontrabasistą Jackiem Mazurkiewiczem, jest świetny. Choćby i naturalny dla Trzaski, który z tym środowiskiem współpracuje. Ale żeby to docenić, musicie sobie kupić płytę. Po pierwsze, muzyka Trzaski w filmie jest tylko jednym z kilku muzycznych planów. Pojawia się tam – co zrozumiałe – sporo pieśni tradycyjnych i muzyki ludowej. Są też mocne efekty autorstwa (chyba?) świetnych reżyserów dźwięku (Jacek Hamela, Katarzyna Dzida-Hamela), którzy po doświadczeniu z Wołynia mogliby odstraszać kapele deathmetalowe. Nie będę wchodził w szczegóły, bo może ktoś odważy się jednak zobaczyć film. Po drugie, momentami Smarzowski nie daje tematom Trzaski wybrzmieć, ucinając frazę, a w dodatku film bywa tak przytłaczający, że trudno się wam będzie nawet na tych pozostałych fragmentach skupić.
Dodatkowo specyficzna jest w ogóle rola muzyki w Wołyniu. W najbardziej dramatycznych scenach ma działać trochę jak plaster na rany, a nawet nieco odrealniać (tak pisze autor w książeczce – trochę więcej wyjaśnia we wklejonej wyżej ciekawej rozmowie z Radia Białystok), więc choć słychać tu potężne brzmienie – i fajne nawiązanie do nurtu nowych awangardowych big-bandów w jazzie – nie spodziewajcie się rzezi na poziomie samego dźwięku. Bardziej już niesłychanego bogactwa brzmieniowego oddającego charakter miejsca akcji. Owszem, bardzo mocny i niepokojący utwór Płonące słońce / wschodzący księżyc ma w sobie wielki ładunek grozy. Owszem, mroczne dysonanse tej orkiestrowej muzyki skojarzą się wam chwilami prędzej z Pendereckim niż dawnym Trzaską (Śniąc o nieznanym potworze przypomina pracę sonorystów z orkiestrami smyczkowymi, podziwianą zresztą przez filmowców), ale obok ciągle będą wciągające, pełne przewrotnego uroku tematy takie jak Żniwa czerwonych kwiatów, subtelna Ośmiornica przemocy. Jest marsz (Marsz miłości ukrytej w ogniu), przetransformowany w pierwszorzędny lament na zakończenie (Miłość ukryta w ogniu). Oba niebanalne w wykorzystaniu motywów ludowych. Muzyka warta, żeby do niej dokręcić film, jakkolwiek głupio to zabrzmi w kontekście takiego filmowego olbrzyma. Muzyka warta tego, żeby jej film poświęcić, co tym razem nie miało miejsca, więc swój czas – a trochę czasu wymaga – sami musicie jej poświęcić zupełnie niezależnie od tego, co zobaczycie na ekranie.
Dwie uwagi na koniec, żeby to jakoś zebrać w jedną ramę. Po pierwsze, do muzyki Trzaski chce się wracać, podczas gdy Wołyń jest dla mnie zdecydowanie doświadczeniem na raz. Po drugie, może to głupio pisać w takim momencie, ale miał niby ten Wajda za życia tylu kompozytorów, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że zabrakło mu właśnie kogoś takiego jak Trzaska.
MIKOŁAJ TRZASKA Wołyń – muzyka z filmu, Polskie Radio 2016, 8/10
Komentarze
Dzień dobry; Filmy w których „wszystko widać jedynie w kadrze” albo te z czytelną deklaracją twórcy, pisaną w dodatku nieraz wielką literą, są, moim zdaniem, dokładnie takie jak np. „muzyka, której nie słychać w kinie”…
„Co miał Andrzej Wajda do muzyki?” Jeśli w muzyce ważna jest (i dla twórcy i odbiorcy, „orkiestry”) szczerość i otwarte struktury to Wajda to miał. Miał więc tajemnicę. Miał barwy, nerw i rytm. Miał biegłość mistrza (wielka precyzja formy) i ciekawość dziecka (owocującą tyloma tematami – „melodiami”).
Wojtek Smarzowski powiada, że stosuje „płodozmian”. Dla mnie jednak „opowiada nam ten sam film”. Bardzo konsekwentnie. Czasem tylko „puszcza bardziej farbę o czym ten film jest”, jak w „Róży” czy teraz w „Wołyniu”. Ta ostatnia scena, tak przecież charakterystyczna dla jego wszystkich filmów, gdy kamera oddala się od zdarzeń, będzie mnie zawsze prowadziła do innego Andrzeja… Mistrza Innego.
On właśnie (czy to w średniowieczu, czy w kosmosie) „opowiadał nam ten sam film”. Bardzo konsekwentnie. I zawsze pięknie chroniąc przed zdmuchnięciem Tę świecę…
Ze wzruszeniem myślę o Andrzeju Wajdzie, nawet o filmach, które lubię mniej (w tegoroczne wakacje widziałem np. po wielu latach „Człowieka z żelaza” i ostatnie słowa Maćka brzmiały mi i pięknie i bardzo przejmująco).
Ze wzruszeniem myślę o „Wołyniu” Smarzola. Nie uważam go za film najmocniejszy tylko największy. Najpełniejszy, choć ilość zła ma tu bez dwu zdań kilka pięter. Ale dobro (i ta muzyka Mikołaja) ma bez dwu zdań piętro jedno. Najwyższe.
Nie szukałbym jednak w jego bardzo autorskim kinie następcy Wajdy. Formalnie robota Smarzowskiego to misterna „szkatułkowość” godna Hasa, czy Wajdy. Ale nie szukajmy wciąż „prostego następcy” Wajdy, Hasa, czy Kieślowskiego. Właśnie w sztuce są ludzie nie do zastąpienia. Smarzola tez już nam nikt nie zastąpi. Jeśli będzie próbował wyjdzie z tego jedynie karykatura. pa pa m