Gdy dłużą się krótkie piosenki
Różnymi rzeczami jestem dziś poruszony, więc wzruszenie reakcjami na nowy album Bon Iver schodzi jednak na drugi plan. Choć oczywiście daje do myślenia to, że ludzie tak łatwo okazują „emocje, o których istnieniu sami nie wiedzieli” (cytuję jeden z tweetów na temat płyty). Na zdrowie. Ogólnie szanuję ludzkie emocje. Ale to jest przeciętna płyta, której autor podłącza się do grona rewolucjonistów na siłę, do grona Kanyech tego świata, którzy owszem, czują za miliony. Pod warunkiem, że ostatnie słowo oznacza warunki budżetowe.
Z góry mówię: nie wiem, skąd ta jednomyślność prasy w zachwytach nad 22, a Million. Są albumy, które – jak oparte na efektach CGI filmy SF – starzeją się wyjątkowo szybko. Z płytą Bon Iver tak nie będzie. Dlaczego? Bo ona już jest mentalnie stara. Wszystkie te patenty, które mają odwrócić naszą uwagę od tego, że artysta nie miał pomysłu na piosenkę, a które koncentrują się na wodzeniu palcem po płytce dotykowej kontrolera efektów, pudrują tylko rzeczywistość. A ta – kiedy już się wyłania spod elektronicznego pudru – kojarzy się z unowocześnionym Philem Collinsem albo Mike and the Mechanics. Za dużo na tym albumie efektów, za dużo inżynierii. przerost formy nad treścią. Budowanie partii wokalnych w Autotunie po Kanye Weście trudno uznać za rewolucję, trochę więc mnie dziwią recenzje opowiadające o tej płycie jako o zestawie nowatorskim. A numerologia, wokół której zbudowane są wypełnione cyframi tytuły utworów (rozszyfrować ten kod Bon Iver można tutaj) to dziedzina mocno kretyńska.
Z kolei matematyka nie pchałaby mnie zbytnio do zainteresowania płytą krótką (34 minuty) i zawierającą – przynajmniej w połowie – 2-3-minutowe miniatury. Nie mam nic przeciwko miniaturom, chyba że, jak tu, ich koniec przyjmuje się z wyraźną ulgą. Dawno 34 minuty muzyki nie wystarczały mi zresztą jako tak doskonała dawka usypiająca. Pojedynczy futurystyczny gospel w 715-CRΣΣKS byłby miłym wynalazkiem (choć nic w takiej formule nowego), ale nie jest pretekstem do sprzedawania ludziom albumu (i raczej powinien zamykać pewien autotune’owy etap działalności JV niż otwierać nowy). Podobnie nowoczesna wizja pop-rocka w stylu wymienianych wyżej artystów, jaką dostajemy w 33 GOD, zanim utwór nie zaczyna się rozłazić (operowanie dłuższą formą Vernonowi nie wychodzi). Kompozytor jest ten sam, urobek gorszy niż wcześniej, a panierka jak dla mnie mało atrakcyjna. Czyli okolice nowego Marillion.
Może jednak Vernon – którego chwaliłem nawet przy drugiej płycie – miał powody do tego, by sprzedawać płytę krótką, dosztukowaną dodatkowo samplami z Mahalii Jackson czy Stevie Nicks? I wzbogaconą o wątpliwej jakości ornamenty typu powracający tu przyspieszony głos, z mnóstwem śladów użycia przenośnego syntezatora OP-1, który – jak wiem od muzyków – jest bardziej maszynką inspirującą niż realizującą to, co człowiek już w głowie ma? Ale jedyne, co naprawdę skutecznie – i chyba świadomie – na tej płycie Vernon robi, to zamazywanie granicy między hip-hopem, który przecież posiłkuje się takimi właśnie samplowymi i przetwarzającymi głos patentami, a country (obecnym w 2-3 utworach) czy folkiem. A co do tych emocji i rewolucji – nowoczesne i nieszablonowe pomysły z uczuciowym przekazem potrafili w ostatnim czasie łączyć m.in. tacy artyści jak Anohni, Scott Walker, Jenny Hval, Bjork, Matana Roberts, Julia Holter, by wymienić kilka pierwszych nazwisk. Vernon stworzył muzykę, nad którą można chwilę pocmokać, ale emocje i nowe rozwiązania niesie w sposób na tyle ostrożny, a w sumie jest wciąż na tyle gładka, że jeśli pojutrze usłyszycie to w salonie H&M, nie udawajcie zdziwienia.
BON IVER 22, a Million, Jagjaguwar 2016, 5/10
Komentarze
Już na etapie tracklisty rzuciła mi się w oczy próba przeniesienia estetyki witch house’u z tymi wszystkimi symbolami (∆‹ʘ›▲∞✝), co wydawało się ryzykowne przy tak niedawno w sumie umarłym gatunkiem (=brak efektu nostalgii, a jedynie przeszczepienie estetyki niszy dla masowego odbiorcy, czyli hochsztaplerka).
Pierwszych kilkanaście sekund płyty i wszechobecny w popkulturze efekt przyspieszonego kobiecego wokalu, który na własny użytek mam zwyczaj nazywać „myszką makintosz”. Pomyślałem sobie, początek jak z najgorszego koszmaru i kiedy już moja wyobraźnia zaczęła dopowiadać schematem – a teraz najbardziej płaski w swojej płaskości automat perkusyjny, pojawił się wokal Justina Vernona, wprawdzie wzorowo popsuty autotunem, ale przynajmniej wnoszący liryczny pierwiastek obcowania z żywym człowiekiem. Głos szczelnie przykryty efektami i anarchizującą elektroniką, przebija się skojarzeniami. Zniekształconym echem dawnych produkcji. Płyta, jak w soczewce skupia współczesne wzorce: niepojętą fascynację brzydotą, aranżacyjną przypadkowością, wykastrowanym do granic wytrzymałości brzmieniem, gdzie ludzka wrażliwość staje się zaszyfrowanym zaklęciem, wstydliwie przemycanym gdzieś pomiędzy nutami.
Tym razem nie.
Na spotkaniu z dziennikarzami w rodzinnym Eau Eclaire( tu ma wlasny hotel i organizuje festiwale)/Wisconsin JUSTIN VERNON wyjasnil nieco znaczenie numerologii:
– 22 jego ulubiona liczba, ktora jak mowil: troche sie rymuje ze slowami inicjacymi album
„it might be over soon”
– liczba „715” kierunkowy do Eau Claire.715-CRΣΣKS
Σ sigma to symbol sumy matematycznej
___________
wspomniana powyzej JENNY HVAL nagral dosc ciekawy album „Blood Bitch” (Sacred Bones/Playground) – rownie dobra w teorii jak w praktyce a nawet ekstremalnie wspaniala w teorii. Jej konceptualny album: poezja czytana, sugestywne petle syntezatora, akustyczny halas, orzezwiajace beats i czasami pop melodie. Muzyka pelna gier a jednoczenie trudna do przewidzenia i jest bardzo osobistym wyznaniem-intymnym – rownie i teksty, ktore czesto mowia o seksualnosci ale z pewnym dystansem do erotyki
prawie „naukowe”.
Bardzo produktywna jest ta Norwezka. „Blood Bitch” to album konceptualny o menstruacji, jej dziewiaty z kolei album w jej 10.letniej karierze (zdazyla tez napisac ksiazke „Perlebryggeriet” – byla nominowana do nagrody lit. w Norwegii)
Ciekawa kompozycja: „Conceptual romance”
https://www.youtube.com/watch?v=EY7eLAVrfK4
Alez rozczarowanie! Ta plyta nie jest wcale slaba, jest BARDZO SLABA! Dawno nie mialem do czynienia z taka iloscia pretensjonalnosci i tandetnego efekciarstwa! Te wszystkie emotikony, symbole, deta numerologia, te niby-nowoczesne rozwiazania produkcyjne i aranzacyjne, ktore nie tylko nie przykrywaja mialkosci kompozycji, ale wrecz ja podbijaja. Niemal w kazdej sekundzie czuje, ze artsta bardzo stara sie pokazac, jaki jest cool, ze taki wciaz wrazliwy i pelny glebokich przemyslen, a rownoczesnie za pan brat z nowymi technologiami, trendami … Tymczasem ani tu nie ma wrazliwosci, ani nowoczesnosci; jest jak wydmuszka, pusta w srodku. Juz na poprzedniej plycie nie bylo zbyt dobrze, ale na 22 jest wrecz tragicznie. Szkoda, ze artysta o niewatpliym talencie zaprezentowanym na pamietnej For Emma, Forever Ago tak bardzo sie pogubil. No ale albo jest sie artysta, albo celebryta …
Tzw. uniwersalny gust muzyczny (objawiający się zwłaszcza w okresie podsumowań roku – w tym roku wszechobecny triumf A Moon Haped Pool?) mnie też zawsze zadziwia i nie potrafię pojąć tego zjawiska. Bon Iver – The Observer jako jedyny również dał 5/10. No i jeszcze przed chwilą TheNeedleDrop 😉
*Shaped (a może Hyped?)
Zgadzam się z argumentami Redaktora. Jedna uwaga: ta płyta nie jest ani tak przeciętna (5/10 Polifonia), ani tak niemal doskonała (9/10 Pitchfork). Wg mnie da się z tych 34 minut zlepić jakieś ok 6 min dobrych kompozycji, a to wcale niemało i nie do zrobienia w przypadku innych płyt ocenionych przez Gospodarza równie surowo 🙂
@mja –> Może i do 6/10 dałoby się to przypudrować. 🙂 To ważna uwaga w stosunku do oceny albumu. Ale z drugiej strony – czy tak naprawdę ocena punktowa jest aż tak istotna?
Nie jest. Warto jednak mieć punkty odniesienia. Też mam problem z tą płytą, bo przerost formy jest tak duży, że aż zęby bolą. Ja bym naciągnął do 6,5 – gdyby skala zakładała także połówki 🙂 Pozdr.