Rok 2024 w muzyce – 10 uwag końcowych

Wyjątkowo krótki rok Narzekania innych ludzi, że czas coraz szybciej ucieka – element rodzinnego small talku na co dzień i od święta – zbywałem zwykle pobłażliwym kiwaniem głową. Wszystko wskazuje jednak na to, że i mnie dopadło. Koncerty kończące się, zanim się na dobre zaczęły, płyty żyjące w najlepszym razie od piątku do piątku, przetrzebione media koncentrujące się – z chęci przeżycia w konkurencji z social mediami – na ostatnich 30 minutach. Afery trwające 15 minut i profilowe awantury, których nikt już nie pamięta. Płyty wypadające poza nawias zainteresowania tylko dlatego, że nastąpił drop niespodziewanego albumu wielkiej gwiazdy. Autopromocja w sieci wygładzająca wizerunek i nietworząca opowieści o artystach. Omijająca wydawców dystrybucja w streamingu skazująca odbiorcę na szukanie talentu w stogu siana i premiująca największych kosztem mniejszych oraz znanych kosztem nieznanych, algorytmicznie konserwująca rzeczywistość. Kultura nadmiaru w rozkwicie. A na tym tle polski rynek traktujący muzykę niczym drogę ostatniej kolejności odśnieżania, pompujący pieniądze w sport, samorządy eksploatujące hale i stadiony dla pieniędzy, nieinwestujące w drobną infrastrukturę klubową, artyści często niepotrafiący się odnaleźć w tym świecie rosnących różnic, publiczność oferująca z założenia standing ovation tylko dlatego, że coś się skończyło. Nie będzie kłamstwem (szczególnie że to twierdzenie subiektywne), jeśli napiszę, że dla muzyki był to rok dość przeciętny, ale skłamałbym, pisząc, że nie było czego słuchać.         

Samotność polskich gwiazd Obserwuję stale kariery największych polskich gwiazd i dziwi mnie to, jak bardzo postaci z samego szczytu – garstka robiących największe kariery wokalistów/tek popowych i raperów – utwierdzają się w stawianiu na ultramasowość. Stadiony to było fajne jednorazowe odkrycie, ale docelowo to złe długoterminowe rozwiązanie. Psuje nie tylko koniunkturę koncertową, ale też pojęcie o tym, jak powinna brzmieć muzyka, ale przy okazji także kariery samych bohaterów, zmuszając ich do bicia kolejnych życiowych rekordów. Bo zgodnie z przeznaczeniem obiektu wielki pop zamienił nam się niepostrzeżenie w dyscyplinę sportową, a po tych, których zjawisko dotyczy, spodziewałbym się więcej luzu i szaleństwa. A przy okazji – więcej zaangażowania. Muzyka rozrywkowa nastawiona na łatwą monetyzację wpisuje się w wizję świata narastających podziałów zamiast w nią uderzać. Przemysł wojenny, oligarchizacja władzy – widoczna już i na Wschodzie, i na Zachodzie – napędzają te różnice. Kapitalizm coraz częściej nie jest nośnikiem demokracji. Od kultury, która kariery i fortuny buduje często nie w zgodzie z systemem, ale wbrew niemu, oczekiwałbym raczej łagodzenia niż pogłębiania podziałów. Tymczasem mechanizm stadionowy, podobnie zresztą jak mechanizm streamingu, te różnice potęgują: wszystko albo nic. I produkują wykonawców wyjętych poza to, co się naturalnie na scenach dzieje. Dzieje się dużo, ale na repertuar największych gwiazd ma to niewielkie przełożenie, jakkolwiek otwarte i sympatyczne by te gwiazdy były. Dało się to zauważyć w roku 2024 bez trudu – w mainstreamie trudno było młodszym artystom przebić relatywnie kameralny promocyjnie, ale muzycznie bardzo udany powrót Tomka Makowieckiego. A polska czołówka nawet nie nawiązywała walki z czymś, co było dominantą w światowym popie, i to największą od lat, czyli albumem Brat Charli XCX. Pora sobie uświadomić, że mainstream przerabia dziś na przeboje wynalazki offowe sprzed kilku lat, a nie wynalazki offowe z końca XX wieku.

Niedocenione płyty Co w takim razie uważam za te niesłusznie przeoczone w zestawieniach płyty kończącego się roku? Bez większego trudu udało mi się uzbierać dziesiątkę. Zapewne nie wszystkie te albumy trafią ostatecznie do mojego top 50, ale brak uwagi mnie zdziwił. W kilku przypadkach potrafię go sobie wytłumaczyć: płyta została wydana za późno, w zbyt małej wytwórni lub wytwórni słabo skojarzonej z reprezentowanym gatunkiem. Ale kilku przypadków (tu w kolejności alfabetycznej) – w tym polskich: grupy Jantar i Piernikowskiego – dotąd nie rozumiem: 

Amaro Freitas Y’Y, Psychic Hotline
Cameron Winter Heavy Metal, Partisan
Chihei Hatakeyama & Shun Ishiwaka Magnificent Little Dudes Vol. 1 (i Vol. 02), Gearbox
Ezra Feinberg Soft Power, Tonal Union
Jantar Turnus, Thin Man
Jonah Yano Jonah Yano & The Heavy Loop, Innovative Leisure
More Eaze Lacuna and Parlor, Mondoj
Piernikowski Beyond Echo of Time, Piernikowski 
Turn On The Sunlight Ocean Garden, Rings
VA funk.BR – São Paulo (NTS), NTS

Przeceniona płyta roku Tu mogę z miejsca podać tylko jeden tytuł: Blood Incantation Absolute Elsewhere (Century Media). Szum wokół tej pozycji jestem sobie w stanie jakoś wytłumaczyć: to wypadkowa nakładających się na siebie środowisk wielbicieli death metalu i rocka progresywnego. Trudniej już sobie wytłumaczyć te bardzo wysokie noty. Owszem, to dość niecodzienne połączenie kilku ścieżek. Ale elementy fusion są tu dla mnie momentami absolutnie nieznośne, grany tu prog-rock czerpie raczej ze słabszych wątków z historii tego gatunku, jest sporo płyt lepiej ogrywających inspiracje krautrockowe, a elementy death metalu brzmią w tym dość jednak kuriozalnie – nie mogę się powstrzymać od uśmiechu, kiedy tego słucham, a zarazem nie potrafię przebrnąć do końca. I pozdrawiam wszystkich ciepło, bez ironii; kłopot ze zrozumieniem, o co w tym szaleństwie chodzi, to prawdopodobnie jakiś mój wewnętrzny defekt. 

Postaci roku Rok temu opisywałem tylko jedną postać – Mabe Fratti. W tym roku po raz pierwszy zobaczyłem ją na żywo podczas festiwalu Avant Art, ale nie będę się powtarzać. Bo bohaterek i bohaterów roku jest więcej. Po pierwsze, Meshell Ndegeocello, znakomita już przed rokiem, przy okazji The Omnichord Real Book, teraz rewelacyjna na hołdzie dla Sun Ra Red Hot & Ra: The Magic City, a jeszcze bardziej – na hołdzie dla Jamesa Baldwina No More Water: The Gospel of James Baldwin. Po drugie Pat Thomas – przede wszystkim jako pianista kwartetu [ahmed], za sprawą płyt Wood Blues i Giant Beauty. Tu z kolei wszystko, co piszą o ich wartości, to prawda. Po trzecie Valentina Magaletti – perkusistka i współautorka 4 czy 5 niezłych albumów wydanych w tym roku, przede wszystkim jednak nowego V/Z oraz wyróżniającego się Moin. Po czwarte Grzegorz Tarwid – gdy już się wydawało, że nie przeskoczy końcówki poprzedniego roku z albumem własnego tria i świetnymi występami w Hoshii, opublikował jeszcze płyty z Dominikiem Strycharskim, Radkiem Wośko, a przede wszystkim kolejny album oktetu Marka Pospieszalskiego i przepiękną płytę formacji Jantar (była dwa akapity wyżej). Po piąte Raphael Rogiński, choć jego działania śledziliśmy tym razem – zgodnie zresztą z tym, o czym pisałem przed rokiem – przede wszystkim w doniesieniach z zagranicy. Wreszcie Wendy Eisenberg, którą można było usłyszeć na opublikowanym w końcu albumie kwartetu Billa Orcutta, ale też w duecie z saksofonistką Caroline Davis, no i przede wszystkim na autorskim Viewfinderze.   

Fleciki Po zeszłorocznym albumie André 3000 flet przeżywa renesans zainteresowania. Opisywałem już po trosze to zjawisko na łamach POLITYKI, więc tu króciutko. Co do zmiany kursu Shabaki Hutchingsa – mam mieszane uczucia. Ale jest dość konsekwentny, a postać z taką pozycją powinna ryzykować (patrz punkt drugi na liście) i otwierać się na nowe. Poza tym całkiem dużo tych fletów na płytach innych wykonawców: czy to z udziałem Shabaki (Ellen Reid), czy to bez jego udziału (Ezra Feinberg, Julia Holter, Fievel Is Glauque). Towarzyszą też wielu fragmentom fantastycznej TRANSY. Sam André pojawił się gościnnie na płycie Kamasiego Washingtona i u Shabaki na koniec roku, na epce Possession. Nie wiem, czy odczuli to już finansowo producenci fletów, ale nie miałbym nic przeciwko temu.  

Scena czeska Ostatnio tak bardzo kręciłem się tym, co robią nasi sąsiedzi z południa w czasach, kiedy kupowało się nowe albumy z tych okolic w warszawskim Czeskim Centrum na Marszałkowskiej. I żaden ze mnie znawca tamtejszej kultury, ale ta mikroscena – bo wszystkie mierniki odsłuchów w streamingu czy zakupów na Bandcampie pokazują, że potencjał audytorium jest tam dużo mniejszy niż u nas – wydawała mi się w 2024 r. czymś zaskakująco dobrze łączącym otwartość i niezależne myślenie. W dużej mierze chodzi o nowości z katalogu praskiego labelu Poli5: od wydanego na początku roku Na vsi Pavla Richtera, przez IV formacji Sýček (jedna z najciekawszych rockowych płyt wydanych przez cały rok – warto od razu podlinkować), aż po 41 minut grupy Květy. Po drodze było jeszcze kilka tytułów, a poza Poli5 m.in. urokliwe i melancholijne Four Hands, które opublikowali Irena & Vojtěch Havlovi oraz Pieces for Sixth-Tone Harmonium Miroslava Beinhauera, na którym różni kompozytorzy – w tym zmarły na początku 2024 r. Phill Niblock oddają hołd Aloisowi Habie, konstruktorowi tytułowego szóstotonowego harmonium. Fantastycznej historii tego instrumentu – udokumentowanej na płycie Sub Rosy – poświęciliśmy jedno z ostatnich wydań Nocnej strefy w radiowej Dwójce. Ponadto warto było śledzić działania dwóch słowackich labeli – Mappy i Warm Winters Ltd., które stale publikują też nagrania polskich artystów (w tej pierwszej m.in. Julek Ploski oraz E/I, w drugiej Zaumne, a wcześniej Martyna Basta i Aleksandra Słyż). Warto się więc było w tym roku – nawiązując do tytułu pewnej radiowej audycji – kierować na południe.       

Książki muzyczne Zanim napiszę, że to był niezły rok dla książek o muzyce, muszę się podzielić historią osobistą: prawie 20 lat temu wpadliśmy z red. Jackiem Hawrylukiem na pomysł stworzenia kompendium różnych rewolucji muzycznych ostatnich kilku dekad. Książka zdobyła wydawcę, puchła, prace trwały – szło to w kilkanaście długachnych rozdziałów – ale nie chciały się skończyć. Na koniec okazało się, że gdyby skończyć ten ostatni, to pierwszy trzeba by było uaktualniać. Trwało to tak długo, że zdążyliśmy zmienić dwukrotnie redaktora, a wydawnictwo – zmienić właścicieli. Nasza przyjaźń została wystawiona na ciężką próbę, ale ją przetrwała. Książki nie udało się skończyć. Dlatego podziwiam tych, którym się skończyć udaje. Na przykład Jona Savage’a, który w tym roku opublikował kolejne fantastyczne tomiszcze: The Secret Public. How LGBTQ Performers Shaped Popular Culture 1955-1979. I Joego Boyda podziwiam za jego wspaniałą księgę And The Roots of Rhythm Remain. Iana Wade’a – za 1984. The Year Pop Went Queer, także dlatego, że poświęciłem tej książce mój tekst na łamach POLITYKI. Szacunek dla Gusstaff Records za zbiór Korek zine / antologia / 1991-1996. Oraz dla Simona Reynoldsa, że zrealizował obietnicę i Retromania doczekała się kontynuacji w postaci Futuromanii. Oczywiście cichszej, bo retromania trwa w najlepsze i ciągle nas pochłania. I wdzięczność wielka dla wydawców polskiej edycji biografii Lou Reed. Król Nowego Jorku autorstwa Willa Hermesa oraz polskiego wydania Hip-hop jest historią Questlove’a (obie to W.A.B., cieszą te szybkie przekłady). I będzie puenta tej osobistej historii: na sam koniec roku – trochę już było za późno na prezenty – udało się opublikować Piosenki warszawskie. Antologię tekstów – tom opublikowany, przepięknie zresztą, przez Muzeum Warszawy, w którym pod redaktorską opieką Julii Odnous niżej podpisany wspólnie z Janem Emilem Młynarskim i Jackiem Hawrylukiem dokonali wyboru i napisali omówienia tekstów piosenek. Jestem z tego dumny, bo po wielu latach udało się wreszcie skończyć jakąś książkę, nad którą pracował duet HCH. Nawet jeśli to zupełnie inna książka.          

Muzyka w plikach Skoro już o HCH mowa – był ten rok niezłym rollercoasterem w naszej radiowej współpracy. Po prawie siedmiu latach przerwy wróciliśmy na antenę Trójki, gdzie pojawiamy się we wtorki, w nieco chyba lepszym czasie antenowym (nie trzeba zarywać nocy, a my nie młodniejemy). Dodatkowo zacząłem współpracę z sobotnim „Tygodnikiem muzycznym” jako zmiennik Kuby Ambrożewskiego. Mogłem sobie na to pozwolić, bo straciliśmy z kolei czas antenowy w radiowej Dwójce – po 20 latach wspólnej cotygodniowej audycji. Nie było to przyjemne, ale widocznie tak musiało być – ponad tysiąc wydań to wspaniała rzecz, będzie co wspominać. Ale do rzeczy, bo miało być o muzyce w cyfrowej postaci: kupowałem jej i słuchałem w mijającym roku coraz więcej. Wydania fizyczne są fajne, ale trzeba mieć na nie coraz większe fundusze i coraz więcej miejsca. Przez lata tłumaczyłem sobie wiele zakupów tym, że muszę mieć fizyczne wydanie do radia. Późno odkryłem, że radio lubi, a nawet woli – jako bardziej niezawodny – dobrej jakości plik cyfrowy. Względy były więc czysto praktyczne. A kilka albumów winylowych, wcześniej zgranych z plików, pozostało – o zgrozo – w folii. Obiecuję sobie rozpakować je przed końcem roku, więc chyba już muszę powoli kończyć.  

Festiwal roku Śledziłem różne imprezy, często poprzez relacje znajomych. Wszystkiego się nie da obejrzeć, nie ma nawet sensu próbować. Koncertów widziałem sporo, za granicą (choćby wymarzony Long Play Festival na Brooklynie czy niezapomniany występ Bonniego ‚Prince’a’ Billy’ego w Berlinie) i w kraju (od dawna wyczekiwany Billy Woods, filmowa Eiko Ishibashi, świetny Pospieszalski, udany Pointless Geometry fest, Raye, Janerka itd.). Gdybym się jednak miał skupić na wspomnieniu, które zostanie ze mną na lata, to bez wahania wskazałbym trzydniowy hołd dla Petera Brötzmanna (3 Nights In Tribute To Peter Brötzmann) w warszawskim klubie Pardon, To Tu. To jest również moment, do którego najchętniej bym wrócił – w szczególności do drugiego dnia, który mnie ominął ze względu na radio! Mógłbym tam stać wśród tej wyjątkowej widowni, dawać się zaskoczyć kolejnym koncertom muzyki improwizowanej powstającej w często zaimprowizowanych składach i przynajmniej przez tych kilka godzin nie czuć, jak szybko ucieka czas. Jak dosadnie mawia współodpowiedzialny za to wydarzenie Mats Gustafsson: fuck you!