Koncert, na który najbardziej czekam
Z olimpijskiego punktu widzenia w muzyce rozrywkowej są dwie dyscypliny. Studio i scena. Najczęściej zajmuję się tą pierwszą: jak napisać piosenki i nagrać, albo jak ukuć koncept i go zrealizować. Ale druga to zjawisko równie rozległe: od pół-karaoke, które prezentuje na scenie taki na przykład Lil Nas X i inne nowe gwiazdy estrady (piszę „pół”, bo to nie jest nawet pełne karaoke – miejmy szacunek dla tego wynalazku – za to co najmniej pół-playback), aż po totalną improwizację. W najpiękniejszym ujęciu słyszymy piosenki, które dobrze znamy, jak przestają brzmieć znajomo. I jest to fascynujące. Zresztą z psychologii muzyki (tu odwołuję się do This Is Your Brain On Music Daniela Levitina) wiemy, że to poruszanie się na pograniczu dobrze znanego i ledwie rozpoznawalnego przynosi zaskakująco dużo przyjemności. Stąd odjeżdżający w improwizację jazzmani doprowadzają publiczność do szaleństwa, ale eksplozją tegoż okaże się dopiero powrót do tematu. Trochę inaczej, mam wrażenie, niż w kulcie muzyki wykonywanej, kiedy pianistę czy skrzypaczkę podziwiamy za sprawne i zgrabne ominięcie wszystkich trudności partytury, na koncercie rozrywkowym błędy uwiarygadniają. To dlatego głośne Errors Tour, którym obwołał trasę koncertową Foo Fighters David Grohl, było tak celne. I pewnie bolesne dla Taylor Swift (i jej The Eras Tour), która skupia się na perfekcji i synchronizacji z muzyką innych atrakcji – a to, jak wiemy, słabo już znosi improwizację czy błąd. Tu doświadczenie sceniczne rozdziela się zasadniczo na jeszcze dwie subdyscypliny: koncert właściwy i show. To, co zobaczymy od jutra w Warszawie, czyli show, trudno mierzyć tą samą miarką, co występy blues- czy jazzmanów. Co nie znaczy, że jest gorsze – kto tak uważa, musi odtrącić tym samym show Kraftwerk. Choć da się połączyć jedno z drugim (co z kolei w rzadki sposób pokazywały występy The Flaming Lips), a ja będę na Narodowym wypatrywał i nasłuchiwał, jak i co gra zespół Taylor Swift.
Piszę o tym wszystkim, słuchając Billa Callahana na Resuscitate! Często szkoda mi tu czasu na opisywanie albumów koncertowych – element pośredni, który próbuje połączyć dwie wielkie dyscypliny muzyczne w całość, zamknąć doświadczenie koncertowe i sprzedawać je jako coś, co warto powtarzać. Tymczasem tutaj mamy spory wybór autorskich ballad Callahana oprawionych w zupełnie inne aranżacje niż w studiu, granych z werwą i swobodą, jak gdyby zespół lidera grał w tym składzie od 20 lat, tymczasem stałego współpracownika (gitarzysta Matt Kinsey) wspomagają tu okazjonalni: Jim White na perkusji oraz Dustin Laurenzi na saksofonie. I spora grupa gości. W utworze Natural Information z ostatniej płyty Reality (repertuar z tego albumu przeważa tu zdecydowanie) pojawiają się na przykład – stosownie do tytułu – członkowie Natural Information Society: Joshua Abrams i Lisa Alvarado. Partie instrumentalne bywają długie i całkiem wyprowadzają utwory z pierwotnego formatu – jak w Coyotes. I owszem, zdarzają się drobne błędy i potknięcia – jak w końcowym Planets – ale też stare utwory odnajdują autora w zupełnie innym miejscu, co wydaje się odkryciem fantastycznym – jak w Keep Some Steady Friends Around z repertuaru Smog. Łącznie to jeden z lepszych albumów live, jakie ostatnio słyszałem.
Czy to odbiera sens doświadczeniu koncertowemu? W żadnym razie, na oryginalnym koncercie, który odbył się w marcu ubiegłego roku w Thalia Hall w Chicago (Callahan ma tyle wspólnego ze Swift, że stara się unikać współpracy z Live Nation, omijając prowadzone przez tę firmę obiekty), pojawiło się 15 utworów, o połowę więcej niż w programie płyty. Wszystko to, żeby słuchacz musiał sobie powiedzieć: szkoda, że mnie tam nie było. I następnym razem zarezerwować bilet. W naszym wypadku jest to proste – Callahan przyjedzie do Polski na Unsound już w październiku. I to jest właśnie ten tytułowy koncert, na który najbardziej czekam.
BILL CALLAHAN Resuscitate!, Drag City 2024
Wykorzystany powyżej fragment z YouTube’a to oczywiście INNY koncert, choć z tej samej trasy. A tak swoją drogą – wczoraj w kobiecej szpadzie to na końcu to była jedna z lepszych improwizacji, jakie widziałem i słyszałem w tym roku.