Sztuka przyprawiania
Nie mam wiele przeciwko Diunie Villeneuve’a – poza tym, że jest demonstracyjnie chłodna i obłąkańczo skoncentrowana na czystych kadrach, dokładnie tak samo jak poprzednie jego filmy. To nie jest zła wersja opowieści, której filmowe losy mają już zresztą historię równie poplątaną co same dzieje Atrydów. Przeciwnie, jest zapewne najlepszą z dotychczasowych ekranizacji (choć mocno rozciągniętą). Nie mam też szczególnie dużo przeciwko Hansowi Zimmerowi – poza tym, że wsypał do tego, co przygotował, tyle przypraw, że nawet Paul Atryda by nie przeżył. Jego ścieżka do Diuny: części drugiej pokazuje, jak bardzo chciał z całego swojego potężnego arsenału generatorów wycisnąć soundtrack życia – do tego stopnia, że prawie cały czas balansuje na krawędzi emocjonalnej przesady i przegięcia w natężeniu środków. No oczywiście, wiadomo, że jakikolwiek system modularny macie w domu, Zimmer ma w swoim pokoju większy. I kiedykolwiek kupiliście swój, Zimmer miał już większy na starcie. Jednak kiedy tej nowej Diuny słuchałem, to – z całym szacunkiem, bo autorowi przytrafiały się gorsze ścieżki – parokrotnie czułem się zmęczony, a czasem do pewnego stopnia zdziwiony kontrastem chłodnego ekranu (kadr Villeneuve’a jest tak chłodny, że lepiej czuć niską temperaturę planety w nocy niż wysoką za dnia) i muzyki wyciskającej najwyższe temperatury z podzespołów. Niby nic w tym złego, dalej doceniam i szanuję – powtórzę, żeby powściągnąć skrajne komentarze – ale tęskniłem momentami za czymś bardziej kameralnym i subtelnym.
Wizji muzycznych Diuny w historii muzyki było dużo – tych zrealizowanych i tych porzuconych. Sam opisywałem tu 10 lat temu swoje ulubione płyty z okolic SF, w tym Diunę Bernarda Szajnera (niezmiennie polecam!). Była wersja Klausa Schulze, no i oczywiście telewizyjna ścieżka Graeme’a Revella. Marzyłaby mi się jakaś wersja, która oddawałaby niejednoznaczność i odmienność cywilizacji Arrakis, którą pokazuje Denis Villeneuve. Marzyłby mi się, mówiąc krótko, soundtrack Aty Ebtekara, czyli Sote, współczesnego mistrza muzyki elektronicznej z Iranu, parokrotnie tu wymienianego. Na nowym, wydanym właśnie albumie Ministry of Tall Tales pokazuje, jak świetnie potrafi połączyć syntezatory z elementami muzyki tradycyjnej z takimże instrumentarium. Potrafi też tworzyć muzykę o dużej skali emocji, a przy tym kulminacje budować w nieszablonowy sposób, bez uderzania masą i natężeniem dźwięku – co w tym wypadku bardzo istotne i co do obrazu Villeneuve’a mogłoby pasować. Choć zarazem oczywiście mogłoby być zbyt awangardowe. Nie jest to najlepsza ze wszystkich wizytówek Sote – w pierwszej kolejności warto sięgnąć po Parallel Persia i Sacred Horror in Design – ale wystarczająca, żeby kiedyś w końcu filmowcy rozważyli jego kandydaturę jako autora muzyki, bo zasłużył na dobrą ekspozycję. A Separating Ingredients of Rituals bezpośrednio zainspirował niniejszy wpis, nawet tytułem naprowadzając na opowieści o rytuałach, do jakich cykl Franka Herberta należy.
Z drugiej strony – mamy przecież awangardową, bardzo ciekawą i odkrywczą ścieżkę dźwiękowej, która w tym roku rywalizuje o Oscara, czyli muzykę Jerskina Fendrixa do Biednych istot. Do której – jak mi opowiadała Hania Rani w wywiadzie – Lanthimos miałby zasadniczo dogrywać swój film (co ma sens, biorąc pod uwagę to, co zobaczyłem na ekranie). I jest to kandydat, za którego najbardziej w tym roku trzymam kciuki – bardziej od reżyserów i aktorów. No, może na równi z Paulem Giamattim, który w Przesileniu zimowym jest kolejną wersją swoich różnych ról – naznaczanych chyba mocno osobistym sznytem – ale za to jeszcze bardziej niż zwykle. Rozpływająca się muzyka dawna Fendrixa broni się poza filmem i błędem było niewłączenie jej do mojej listy płyt roku. Tyle że płyta (w sensie fizycznym) z tym materiałem dopiero się ukaże i muszę się posiłkować – za co przepraszam czytelników poprzedniego wpisu – wklejką ze Spotify.
Ale mam i nowego polskiego kandydata w konkurencji na potencjalny soundtrack do Diuny. A właściwie dwóch: Michała Górczyńskiego i Andrzeja Izdebskiego, którzy ulepili bardzo plastyczny album z barw elektroniki i przetwarzanego przez efekty klarnetu kontrabasowego. Umbrę opublikowali pod szyldem Beryllium. Dwuosobowy projekt ma być platformą otwartą na eksperymenty multimedialne, łączenie muzyki z obrazem, ruchem, architekturą, jak się sami przedstawiają, więc już ustawiałbym się w kolejce po ilustracje muzyczne. Tym bardziej że niemało tu intensywności – może nie takiej jak u Zimmera, ale jednak robiącej niemałe wrażenie. Słychać tu przy tym nieco inną wrażliwość niż we współtworzonej przez Górczyńskiego Bastardzie. A i Izdebskiego można poznać od nowej strony. Finezji w tym dość, panowie przyprawiają ostrożnie, co jest sztuką w świecie dzisiejszych, coraz mniej ograniczonych możliwości.