Piosenki młodych wioślarek
Wreszcie koedukacyjnie. Trudno się oprzeć tej myśli, gdy na Grammy ktoś woła o więcej gitarzystek (wokalistki to, wiadomo, są od zawsze – a w tym roku zwyczajnie dominowały), a człowiek się rozgląda wokół i widzi, że są wszędzie. Prawdopodobnie najciekawsza dziś gitarzystka jazzowa to kobieta – Mary Halvorson, jeśli ktoś jest na Polifonii po raz pierwszy. W rankingach najszybszych rockowych/metalowych wioślarzy bryluje Nita Strauss z zespołu Alice’a Coopera, na pograniczu tej dziedziny nienaganną tecniką imponuje Lari Basilio, własny styl w obrębie bluesowej konwencji ma H.E.R., Sopie Lloyd z łatwością wykręca na YouTubie zasięgi większe niż Kanał Zero, że wreszcie Molly Tuttle gra fingerpicking w duecie z Tonym Emmanuelem bez kompleksów. I że St. Vincent kapitalnie wypada jako współczesna innowatorka eklektycznych brzmień z okolic funku i rocka, a Music Man przygotował sygnowany przez nią model gitary. I teraz na tym charakterystycznym instrumencie grywają kolejne instrumentalistki – takie jak Emily Roberts z brytyjskiego zespołu The Last Dinner Party. Skądinąd świetna gitarzystka, pokazująca to, co słychać u tego pokolenia – czystość techniczną i elegancję. Trochę może zbyt powściągliwa, choć parę razy – m.in. w finałowym Mirror błyszczy.
Co do samego zespołu – a byłem tu wywoływany do tablicy – plusy przeważają nad minusami. Prelude to Ecstasy jak na debiut jest albumem dopracowanym do granic możliwości. Może to efekt wchodzenia na rynek pod szyldem dużej wytwórni – na pewno też pomaga produkcja Jamesa Forda, w występach dostępnych na YouTubie klawiszowe partie są w sposób oczywisty skromniejsze. Bardzo mocną stroną całego tego kolektywu – stuprocentowo kobiecego (pięć stałych członkiń plus perkusistka w składzie koncertowym), niczym niedawne triumfatorki Grammy z Boygenius – jest strona kompozytorska. Pod tym względem Prelude… jest płytą bardzo tradycyjną i również dopracowaną: trzyma się na efektownych bridge’ach i refrenach. Lubię w rozsądnych ilościach glam – a TLDP trochę się kojarzą z jego współczesną, wykreowaną choćby przez Suede odmianą – nie jestem za to wielbicielem konwencji Florence + The Machine, a podejrzewam, że w tę stronę parła wytwórnia, przy okazji bardzo mocno kompresując ten album brzmieniowo, co nie wychodzi mu na zdrowie. Wszelkie porównania z ABBĄ traktuję jako pomyłkę. Dla mnie jest jasne, że gdyby dać TLDP trochę przestrzeni, poszłyby raczej w stronę Queen – ta koncepcyjna konstrukcja, budowa płyty ozdobionej partiami orkiestrowymi, a do tego ta smykałka do ciężkiego rocka kojarzą się zdecydowanie bardziej z uwspółcześnioną wersją tego zespołu.
Wśród młodych brytyjskich zespołów debiutujących w ostatni piątek równie duże, a pod niektórymi względami nawet większe wrażenie zrobił na mnie Plantoid. Owszem, konwencja nieco bardziej skomplikowana, bo zespół z Brighton łączy inklinacje progresywno-rockowe z jazzowymi. Ale też liderka grupy Chloë Spence (zespół prowadzi wraz z Tomem Coyne’em), bliższa mi barwowo i stylistycznie wokalistka, a przy okazji również gitarzystka, trzyma wszystko blisko piosenkowej dyscypliny. Zespół nieźle realizuje się jako nowoczesna wizja muzyki Todda Rundgrena, a przy tym nieco łatwiejsza odpowiedź na Black Midi (Dog’s Life). Pisania refrenów mogliby się uczyć od The Last Dinner Party, ale lekkość gry w ramach dość jednak złożonej konwencji, którą słychać choćby w Wander Wonder, jest dla mnie imponująca. A oba zespoły warto będzie śledzić. I mimo bardzo odmiennych punktów wyjścia (TLDP mają jednak zaplecze mocnego i rozpoznawalnego singla Nothing Matters) wcale nie przesądzałbym tego, który z nich z czasem mocniej pokochają wielbiciele konwencji rockowych z lat 70.
THE LAST DINNER PARTY Prelude to Ecstasy, Island 2024
PLANTOID Terrapath, Bella Union 2024
Komentarze
I znów potwierdza się fakt, że kobiety są mniej kreatywne, uzdolnione, czy wirtuozerskie w dziedzinie muzyki niż faceci. Można na palcach jednej ręki policzyć kobiety, które w sposób nieprzecietny potrafią opanować instrument (w tym przypadku gitara).
Jakoś nie przychodzą mi do głowy nazwiska kobiet, które można byłoby postawić na równo z ilością facetów wirtuozow. Te parę tutaj wymienionych (można wyróżnić jeszcze Orianthi) to tylko wyjątki potwierdzające regułę, że kobiety są mniej muzykalne niż mężczyźni
A te ,które posiadają talent są czarujące ,potrafiące kreować piękne klimaty, jak chociażby trio z Berlina – toechter i ich utrzymany w kameralnym popie album ,,Epic Wonder”
https://toechter.bandcamp.com/album/epic-wonder?from=search&search_item_id=457518426&search_item_type=a&search_match_part=%3F&search_page_id=3175885908&search_page_no=0&search_rank=2&logged_out_menubar=true
Łączysz wirtuozerię z muzykalnością i kreatywnością, a przecież to zupełnie ortogonalne pojęcia. Większość wirtuozów tworzy koszmarnie nudną i sztampową muzykę.
Natomiast stwierdzenie, że kobiety są mniej muzykalne nie pasuje mi niestety do rzeczywistości, w której połowa (jak nie więcej) mojej ulubionej muzyki jest tworzona lub współtworzona przez kobiety. Może po prostu mało słuchałeś kobiecych zespołów? Polecam się rozejrzeć!
@rufus swell-> może, gdy mężczyźni nieprzeciętnie opanowują grę na instrumencie, to kobiety obsługują tych wirtuozów. Piorą, prasują, gotują i zajmują się dziećmi, a tylko niektóre decydują się na niezakładanie rodziny i poświęcenie się instrumentowi. Szkoda pisać, ale musiałem.
cfreepo – hmm.. a jak to jest możliwe w dzisiejszym ,nowoczesnym świecie? Przecież emancypacja osiągnęła wysoki poziom i i niezależność powinna odzwierciedlać się również w tej dziedzinie. Tylko nie wyskakuj mi tutaj z czymś takim jak ,, kobiety były tyle lat uciskane” czy ,,znajdowały się w szponach patriarchatu”. W dzisiejszych czasach jesteśmy równożędni, ale nie równi. Różnice te są widoczne nie tylko optycznie ,czy biologicznie. Cofając się do początków ,,kultury cywilizacyjnej” są dowody, że muzykalność została wykreowana przez mężczyzn. Talent zwycięża i przebija się i nie sądzę ,aby było przypadekiem ,że to właśnie faceci tą zdolność odkryli, pogłębiali i rozwijali dalej. Oczywiście społeczny rozwój odbywał się równożędnie i akceptacja tego powstała przez normę,która powstała zupełnie podświadomie. Przykład – kobieta nie poluje dlatego, że nie potrafi tylko dlatego ,że jest słabsza fizycznie, a facet jest silniejszy. To były czysto ekonomiczne myśli ,które ukształtowały społeczne normy.
No więc na podstawie tego sądzę, że faceci są jednak bardziej muzykalni ,mimo,że chodzi tutaj o pewną normę ,o pewną tendencję. Jasne, jest bardzo wiele kobiet, które są muzykalne, nawet o wiele bardziej niż mężczyźni, ale z reguły to mężczyźni są bardziej muzykalni.
Nie chodzi mi tutaj o jakieś dyskredytowanie kobiet, bo niby dlaczego? Nie jest tajemnicą, że kobiety potrafią lepiej tańczyć. Są również faceci, którzy potrafią dobrze tańczyć, ale wystarczy zauważyć w klubie, kto się lepiej porusza.
Co chcę powiedzieć – kobiety i mężczyźni nie są równi- myślą inaczej, czują inaczej, wyglądają inaczej oraz posiadają odmienne umiejętności. Te granice co prawda się zacierają, ale pewnych tendencji nie można zaprzeczać i nie zwalajmy je na niedociągnięcia społeczne. Bo w zasadzie społeczne normy bazują na jakimś początku, który nie zdarzył się od tak…
Kobiety nie są lepsze, ani faceci nie są gorsi – są różni i jednocześnie się w tej różności uzupełniają, posiadając odmienne zdolności. Kto temu zaprzecza żyje w świecie marzeń, albo kompletnie nie rozumie co znaczy emancypacja…
Ponownie — cała ta argumentacja ma taki minus, że nie pasuje do rzeczywistości, w której nie widzę żeby wartościowa muzyka była tworzona głównie przez mężczyzn. Nie znam badań sprawdzających ile jak to wygląda ilościowo, ale akurat ilość to żaden argument. To tylko kwestia socjalizacji, jakie kto ma typowo hobby, i ekonomii, kto ma statystycznie więcej wolnego czasu. Innymi słowy, setki nudnych garażowych kapel zakładanych przez kumpli chcących mieć pretekst dla kilku browarków (co zupełnie rozumiem i popieram, wspólne muzykowanie jest super!) nie mówi nic o ludzkiej muzykalności.