Czuj duch, rób dub

Przez piętnaście sekund mamy do czynienia z klasyką dubu: bas na najniższych, bardziej wyczuwalnych niż słyszalnych rejestrach, do tego perkusja przetwarzana przez efekty typu echo, miękkie wejście sekcji dętej i głos. Ale kiedy Lee „Scratch” Perry zaczyna śpiewać, brzmienie się nieco uwspółcześnia, co w wypadku tego albumu oznacza stylizację na lata 90. Breakbeat, soulowe naleciałości, charakter całości taneczny – ale bardziej w rozumieniu sceny europejskiej z przełomu wieków. A to dopiero utwór 100lbs of Summer, początek albumu King Perry i początek dyskusji, która się wokół tej płyty toczy. Cały jej program meandruje – raz jest całkiem blisko konwencji charakterystycznej dla zmarłego przed dwoma laty nestora sceny jamajskiej, innym razem okazuje się jej daleką reinterpretacją, Na pewno bardziej hołdem złożonym przez dużo młodszego producenta Daniela Boyle’a (współpracującym z LSP już wcześniej, nie mylić z reżyserem Dannym Boyle’em) niż pożegnalną autorską płytą mistrza i ojca wszystkich współczesnych producentów.   

Album wzbudza mieszane uczucia, bo został wprawdzie zszyty z różnych nagrań Lee „Scratcha” Perry’ego, w dużej mierze fragmentów wokalnych nagrywanych w ostatnich latach, i miał ponoć błogosławieństwo artysty, to nie jest w pełni jego dziełem. Nie ma w sobie spójności brzmieniowej, pojawia się tu dub czy reggae, ale i trip hop czy acid house. Wraz z tymi nurtami pojawiają się bohaterowie sprzed lat: Shaun Ryder w Green Banana (które skojarzyło mi się trochę z niegdysiejszym duetem Johna Lydona z Afriką Bambaatą), no i Tricky, który wraz z Martą Złakowską towarzyszy Perry’emu, gdy profetycznie opowiada (jeśli dobrze słyszę) chop-chop, future of my music. Lecz nic nie pobije prawdziwego pożegnania w końcowym Goodbye, gdzie słychać i ten specyficzny sowizdrzalski humor, i jednak proste emocje rozstania. Trudno nad tymi emocjami przejść do porządku dziennego. I trudno nie posłuchać tej płyty jeszcze raz, i kolejny. Coś się tu jednak udało – tyle że jest to rzecz z pogranicza muzyki i autobiograficznego wyznania. Nawet gdy słuchamy konfrontacji wokalnej Jamajczyka z mało znaną wokalistką Rose Waite – w The Person I Am – reprezentującą zupełnie inne pokolenie i zupełnie inną estetykę, to wprawdzie przez chwilę mamy wrażenie, że oto algorytm odgrywa nam już inną płytę, ale potem Perry paroma wersami sprowadza rzecz na swoją stronę. I wprawdzie dekadę temu spaliło mu się szwajcarskie studio (tym razem chyba bez jego pomocy – pamiętamy historię o złych duchach z oryginalnego Black Ark) z różnymi pomysłami na przyszłość, to pewnie jeszcze przez jakiś czas styl Lee „Scratcha” Perry’ego w różnego typu remiksach i hołdach będzie do nas docierać.       

LEE „SCRATCH” PERRY King Perry, False Idols 2024