Nie tylko czarna muzyka klasyczna
Autorzy płyt z jazzem i muzyką improwizowaną od lat umawiają się, żeby swoje płyty wrzucić na rynek na początku nowego sezonu. No dobrze, takie przynajmniej wrażenie robi zawsze wrześniowo-październikowa kulminacja. Mało kto o tych płytach napisze, bo mało kto w ogóle jeszcze pisze o muzyce (niedługo o tym nieco szerzej, tylko najpierw muszę solidnie zapracować na tę porcję autotematyzmu), ale staram się robić notatki, którymi się podzielę.
Zacznę od płyty mocno przyczajonej, która z pozoru, napędzana powtarzającymi się hipnotycznie długimi frazami fortepianu Chrisa Abrahamsa, brzmi niczym kolejne The Necks. Z czasem jednak ujawnią się różnice: gitara Orena Ambarchiego w tle i perkusyjne partie Robbiego Avenaima, który wprowadza w grze na perkusji robotyczne rozwiązania, sprawiające, że w drugiej części Placelessness brzmi trochę jak zagęszczone partie bębna basowego z death metalu, tylko przeniesiona w świat krainy łagodności. Bardzo powolny, mocniej skoncentrowany na odwołaniach do minimal music album tria, które mogłoby być alternatywą dla The Necks – panowie też znają się długo, współpracowali wcześniej, no i też są Australijczykami – najmocniej uderza właśnie w pierwszej połowie części drugiej. A muzyka, niby łatwa, ciągle się wymyka na piśmie – niczym tytuł tego albumu, który musiałem notować parokrotnie.
Jestem daleki od przypisywania zmianie wytwórni na większą (z International Anthem na Impulse!) jakiegoś fundamentalnego znaczenia dla sprawy, ale kwintet Irreversible Entanglements nagrał z kolei zdecydowanie najsłabszy album w swojej dyskografii. W wokalistyce Moor Mother i w dynamice sekcji rytmicznej Holmes/Stewart ciągle jest nerw, ale w całości brakuje takiej mocy i świeżości, jaką miały poprzednie płyty. Wyróżnia się utwór root<=>branch z riffem wiolonczeli, której partię dograł Leslie St. Lewis (muzyk znany nota bene ze współpracy z Jaimie Branch, który pojawi się też w finałowym Degrees of Freedom – a to dwa najlepsze fragmenty albumu). Odsłuch Protect Your Light nie jest w żadnym razie czasem zmarnowanym, ale oczekiwania od kolektywu, który regularnie wskakiwał na listę płyt roku, były duże. Tym razem mam wątpliwości, czy na nią wskoczy.
Inaczej niż nowe Irreversible Entanglements, płyta brytyjskiego perkusisty Yussefa Dayesa zaczyna się od trzęsienia ziemi – zestaw pięciu pierwszych nagrań to wprawdzie dość lekkie rejony jazzu, podszyte a to soulem, a to muzyką karaibską, a to nawet hip-hopem, za to każdorazowo fenomenalne pod względem poziomu wykonawczego. Coś się zaczyna psuć wraz z wokalnym Pon di Plaza, a później serią bardziej blado wypadających nagrań instrumentalnych (Chasing the Drum, Birds of Paradise), z których bliżej do generycznego, nieco windziarskiego nu jazzu. Dayes nagrał rewelacyjny materiał, chociaż go nie przebrał i nie zredagował. Sytuacja poprawia się na powrót w okolicach Jukebox, a później nagranego z Rocco Paladino Tioga Pass. W finale Black Classical Music jest już tak jak na samym początku, choć tego wrażenia, że gęsty od pomysłów zestaw wytracił impet, nie uda się już wymazać. Szkoda, bo to warta uwagi płyta, która nie bez kozery dała tytuł dzisiejszej notce.
Na półce z jazzem, który wychodzi daleko poza publiczność jazzową trudno się dziś rywalizuje z Brytyjczykami, o czym w nieco inny sposób przekonuje trębacz Matthew Halsall. Na An Ever Changing View mamy już zwrot nie tyle w stronę spiritual jazzu – choć z partiami harfy Alice Roberts i afrykańskimi motywami w partiach perkusji ten album bywa całkiem blisko Alice Coltrane – co raczej w stronę nowoczesnej i niewstydliwej odpowiedzi na różne formy muzaka i windziarstwa. I tak jak nawiązania do pejzaży natury w tytułach przypominają galerię obrazów, tak postulowałbym, żeby muzyka Halsalla grana była spod palca w biurach, bo może tam zdziałać więcej dobrego niż złego. Tematy są przyjemne, aranżacje dopracowane, przestrzeń muzyczna atrakcyjna i szeroka jak na okładce.
W Wysp już bliżej do europejskiego jazzu. Maciej Obara Quartet może się wam kojarzyć z oczywistością – w końcu przestaliśmy się zachłystywać polskimi wątkami w katalogu ECM – ale nie należy nie doceniać Frozen Silence. Ma w sobie nieoczywistość, a zarazem lekkość i melodyjność, które powinny sprawić, że będzie jednym z większych hitów roku wytwórni Manfreda Eichera. Jestem skłonny uznać, że Obara na saksofonie (we Frozen Silence) i Dominik Wania na fortepianie (High Stone), a najczęściej obaj naraz (Waves of Glyma) grają tu najlepsze, co mają do zaprezentowania. Skandynawska sekcja Ole Morten Vågan/Gard Nilssen pomaga, ale przede wszystkim pomaga poruszanie się po tej samej cienkiej granicy między awangardą a masowo lubianym jazzem, po której chadzał Tomasz Stańko. Wrażenie robi pełen delikatnych przyspieszeń i swingowych fragmentów Rainbow Leaves, napisany wspólnie z Nikolą Kołodziejczakiem jeszcze z myślą o orkiestrowym występie Obary przed tyską publicznością na Auksodrone. Mamy tu odprysk tamtej atmosfery w zwartej formie – na najlepszej jak dotąd płycie Obary, technicznie bezwzględnie w życiowej formie. Fakt, że wokół Frozen Silence panuje (znów nomen omen, choć w tytule rzecz odnosi się do górskiego krajobrazu) mrożąca cisza i polskojęzyczną recenzję tego albumu przeczytałem jak dotąd tylko w „Jazz Forum”, jest dowodem na pustynnienie krajobrazu naszej krytyki.
Skoro tyle czasu poświęciłem już dziś jazzowi w wersji lekkiej, ale wciąż niebanalnej, nie mogę się nie odnieść do dwóch innych płyt. Pierwsza przenosi nas do Skandynawii i okazuje się frenetycznym, radosnym świętem orkiestrowego grania. Nie bez znaczenia jest fakt, że kieruje tym 17-osobowym zespołem perkusista znany z zespołu Obary, na jednym z trzech kontrabasów (cała sekcja jest potrojona) mamy Olego Mortena Vågana (pozostali to dobrze znane nazwiska: Petter Eldh i Ingebrigt Håker Flaten), a i sam Obara bierze udział w przedsięwzięciu, jako jeden z siedmiu (!) saksofonistów (obok m.in. Kjetil Møster). Swoją Gard Nilssen’s Supersonic Orchestra lider prowadzi z nonszalancją, ale i precyzją Marcina Maseckiego, który odnalazłby się dobrze w takim żywiole. Ale jest tu duch delikatnie klezmerski, a zarazem proste przełożenie na Fire! Orchestrę, choć jednak mniej skandynawskie w sensie ciężaru riffów. To płyta niewybitna, momentami trochę staroświecka, ale poprawiająca nastrój.
Z drugą z tych lekkich płyt przenosimy się z powrotem na Wyspy Brytyjskie, choć zarazem i w kilka innych miejsc, bo na Come with Fierce Grace Alabaster DePlume poddaje twórczemu recyklingowi materiał nagrany z najróżniejszymi muzykami – Falle Nioke wychowywał się w Gwinei, Sarathy Korwar w Indiach, a Kenichi Iwasa w Japonii itd. DePlume nie jest wybitnym saksofonistą, ale ma swój styl – inspirowany etio-jazzem i spiritual jazzem (ale bardziej uduchowieniem niż samym jazzem) – no i ewidentnie nie lubi konkurencji na polu melodycznym, więc pracuje w dużej mierze na nieprzeładowanych aranżach i bardzo intymnych formach, często zapraszając do wspólnych działań perkusistów. Za to od wokalistów nie stroni. W dużym stopniu DePlume wydaje się zaczynać tam, gdzie kończy Halsall. Nie zapina wszystkiego na ostatni guzik, nie cyzelując całości, ale pozwalając pięknu wyzierać z relatywnego bałaganu. Podobnie jak na innych płytach, i tu znajdziemy szkice, sowizdrzalskie pomysły rzucone z nonszalancją i nierozwinięte – ale też znajdziemy świetne i nieoczywiste efekty improwizacji, a nawet formy na pograniczu geniuszu, jak The Best Thing In The World, utwór wyjątkowy, który może wprawdzie przejść niezauważony, ale przy sprzyjających warunkach może też stać się najlepszą rzeczą, jaką dziś usłyszcie. To sprawdzone info, podobnie jak cała reszta.
CHRIS ABRAHAMS, OREN AMBARCHI, ROBBIE AVENAIM Placelessness, Ideologic Organ 2023
IRREVERSIBLE ENTANGLEMENTS Protect Your Light, Impulse! 2023
YUSSEF DAYES Black Classical Music, Brownswood 2023
MATTHEW HALSALL An Ever Changing View, Gondwana 2023
MACIEJ OBARA QUARTET Frozen Silence, ECM 2023
GARD NILSSEN’S SUPERSONIC ORCHESTRA Family, We Jazz 2023
ALABASTER DEPLUME Come with Fierce Grace, International Anthem 2023
Komentarze
Ok, trudno wysłuchać wszystkiego, więc na razie zaliczyłem Yussef Dayes’a, którego słucham od paru dni i faktycznie kreuje relaksujący, przyjemny klimat oraz Matthew Halsall’a, który na jeden raz jest mi zbyt,, miękki „.
Ze sceny niemieckiej polecam psychodeliczno-eksperymentalno-jazzowego Max’a Andrzejewskiego i jego kombo Hütte z albumem,, Reduce”
https://maxandrzejewski.bandcamp.com/album/reduce