Jak miech, to miech

Bendik Giske – którego można będzie posłuchać na rozkręcającej się warszawskiej Ephemerze – uczył się oddechu cyrkulacyjnego na Bali, gdzie się wychowywał i grywał na flecie, a potem didgeridoo. Chodzi za nim zdanie z recenzji w Pitchforku – że ma więcej wspólnego z Jonem Hassellem i Samem Gendelem niż żadnym z jazzowych tradycjonalistów. Otóż z Gendelem nie ma Giske wiele wspólnego. Jego utwory nastawione są bardziej na niemal matematyczną powtarzalność i mechaniczną cielesność. Jazzowi tradycjonaliści nawet nie przechodzili obok z tragarzami. Zresztą ciągłe utożsamianie z jazzem saksofonu, który ma olbrzymią tradycję muzyki współczesnej, a powstał z myślą o orkiestrach marszowych, wydaje się typowo amerykańskim punktem widzenia. Za to Hassell – i owszem, momentami mieszkający w Berlinie Norweg, autor świeżutkiej płyty zatytułowanej jakże przełomowo Bendik Giske, odnosi się do muzyki z wyimaginowanych, a może nawet istniejących krajów egzotycznych. W szczególności jego Slipping to utwór, w którym nerwowy rytm saksofonowych klap kojarzy się wprost z muzyką afrykańską. 

Giske to muzyk, którego z miejsca – właśnie za sprawą owego oddechu cyrkulacyjnego, wykorzystywanego na poziomie mistrzowskim – kojarzyć można raczej z jeszcze innym saksofonistą, Colinem Stetsonem. Wspominałem już zresztą o tym w recenzji albumu Cracks. Różni ich w pierwszej kolejności charakter brzmieniowy instrumentu. Giske gra zwykle na tenorze, podczas gdy Stetson – na saksofonie basowym, który czasem zmienia od razu na alt. I choć w skrzypiącym finałowym End mamy na nowej płycie naprawdę potężne tony, to jednak muzyka Norwega stawia na co innego. Przy Cracks wydawało mi się, że jest w niej laboratoryjny chłód i precyzja, teraz już tak nie uważam. Nowy album rozwiewa mit, który pewnie sam sobie zbudowałem – muzyki eksploatującej jeden i ten sam pomysł. I idzie w kierunku większego urozmaicenia, a przede wszystkim uwypukla wątek cielesności. Nie tylko mechanika saksofonu, nie tylko jego zapętlone frazy melodyczne, ale też sam oddech jest tu wyeksponowanym składnikiem muzyki. Same melodie Giska nie są tak mocno przetworzone przez efekty jak poprzednio, całość ma więc bardziej organiczny charakter – słychać pot, wysiłek, fizyczną pracę włożoną w nagranie. Układ oddechowy pracuje jak miech. Także dzięki temu utwory zyskały ciężar, który spokojnie może już konkurować z tym, jaki czuć w utworach Stetsona. I to mi się podoba. Saksofon to nie ślepa uliczka, tylko ciągle młody instrument z olbrzymim potencjałem. 

Giske – tuz po premierze swojej najlepszej jak dotąd płyty – wystąpi na żywo już dziś po 20.00 w warszawskiej Królikarni. A oprócz tego inne wydarzenia, z prezentacją muzyki najciekawszych kompozytorem młodego pokolenia – Martyny Basty (polecam naszą podkastową rozmowę przeprowadzoną przed festiwalem), Teoniki Rożynek i Aleksandry Słyż (niedawno Jakub Knera opisywał tę falę na łamach Quietusa) – ale też rzadką okazją, by zobaczyć na żywo Phila Elveruma, czyli Mount Eerie. Festiwal nie jest już efemerydą, co cieszy bardzo, wykorzystuje też coraz lepiej warszawskie lokalizacje, chociaż ciągle jeszcze nie zwalnia z jeżdżenia co roku do Krakowa na Unsound. Ephemera brzmi w całości nieco goręcej, słychać w niej więcej Hassella i więcej tropików, co może jest efektem ubocznym pory roku i okoliczności przyrody.    

BENDIK GISKE Bendik Giske, Smalltown Supersound 2023