Ekstrawaganckie, albo po prostu ekstra

Mój dorastający syn posługuje się często wyrażeniem dobrze oceniane. Czasem – tytułem prowokacji – pytam go, kto tak dobrze ocenia to, o czym mówi. Zwykle nie jest w stanie odpowiedzieć, no bo dobrze oceniane to przecież oczywistość dla kogoś, kto nie tyle (jak stary) czyta tekst po tekście i próbuje jednostokowe reakcje jakoś zsumować albo pomnożyć, ale kto chłonie opinię wyrażaną powszechnie w sieci w sposób naturalny – reakcje, lajki, nagłówki i statystyki na IMDB. Wszystko, wszędzie, naraz. Sam jestem, jak wielokrotnie przyznaję, pod dużym wrażeniem tego, jak roztropne rzeczy potrafi wygłosować rozgarnięta i znająca się na rzeczy społeczność. Widać to w Rate Your Music, gdzie zaglądam od lat. Zapewne również na IMDB i pochodnych – o ile nauczymy się czytać podskórne kody: że treści poprawnościowo kontrowersyjne poddawane są często mocniejszej krytyce przez statystycznego amerykańskiego odbiorcę, że filmy o superbohaterach mają zwykle oceny zawyżane przez odbiorców w wieku szkolnym itd. Tyle że są przypadki, w których recenzent społecznościowy, grupowy, nie sprawdza się za bardzo – albo nawet wcale. Są to zwykle przypadki płyt ocenianych dość skrajnie w zależności od kręgu odbiorców. Tak bywa z opisywanymi tu przeze mnie płytami. Z nowym albumem Susanne Sundfør jest tak z całą pewnością.    

Norweska wokalistka i autorka zmienia swoje brzmienie z płyty na płyty, choć pozostaje w kręgu dość wyrafinowanej piosenki. Na Blómi wchodzi w estetykę bardzo retro. Trochę jak z haseł o lodach jak dawniej i jak za dawnych, dobrych czasów. Ale nic w tym zdrożnego. Przeciwnie. Tytułowe Blómi, a później Rūnā i Fare Thee Well to lekcje, jak pisać dziś utwory o uroku najładniejszych piosenek Joni Mitchell. A chwilę później Alyosha łączy stylistykę ABBY i Kate Bush w pełnej rozmachu piosence, która nawet na Konkursie Piosenki Eurowizji zrobiłaby na widowni wrażenie. Cała ta seria uderza urokiem, dość przy tym demonstracyjnie pozostając w kręgu bardzo tradycyjnego brzmienia – jak gdyby rzeczywiście trafiła do nas płyta z innego świata. Trochę dla odświeżenia: przestrzeń, dynamika, zero nachalności, nie za dużo miejsca dla zaproszonych do nagrań muzyków, może z wyjątkiem niezłego saksofonisty André Rolighetena, pełniącego też rolę aranżera w snującym się miło Nāttsǫngr, a wcześniej współkompozytora w niecodziennym Sānnu Yārru Lī, które z tego sielskiego folku wyprowadza słuchacza na tereny Toma Waitsa z lat 80., dodatkowo proponując tekst w języku niemieckim.     

Bo jeśli zastanawia was, kto w takim razie miałby odrzucić Blómi, mam kilka pomysłów. To z jednej strony ci, którzy potrzebują czegoś bardziej nowoczesnego – szczególnie w sferze produkcji. Ale też ci, których nie interesuje płyta, która niemrawo się zaczyna, by do właściwych piosenek, tych najlepszych, doprowadzić poprzez dwa utwory okadzających całość introdukcji. A później powoli wygasza, wracając do zasygnalizowanych na wstępie eksperymentów brzmieniowych. No i wreszcie która folkowe hity przetyka takim utworem jak Leikara Ljóð – rozpoczynającym się wokalem a cappella na tle nagrań śpiewu ptaków, a kończy ludową partią skrzypiec. 

Blómi to ekstrawagancja na pełnej. Znajdzie swoich wielkich admiratorów – sam uważam ją za najbardziej zaskakującą, a może i najlepszą rzecz, jaką nagrała Sundfør od czasu The Brothel. Wyobrażam sobie jednak, że mnóstwo słuchaczy może być całkowicie odpornych na ten urok, balansujący na granicy sentymentalizmu, a z drugiej strony opierający się o ścianę udziwnień. Słowem: jest to płyta na tyle udana, że zasłużyła na staroświeckiego, zagubionego we własnej ambiwalencji krytyka, którego wyrażanych na gorąco zachwytów, ale też wątpliwości, nie odtworzy żaden grupowy recenzent społecznościowy  

SUSANNE SUNDFØR Blómi, Blómi Records 2023