Nie bądź frajer, słuchaj Fire!
Nie wiem, w jaki sposób dba o swoją formę Mats Gustafsson, ale przy najbliższej okazji poproszę go o przepis. Śledzę tę artystyczną drogę od jakichś 20 lat, zacząłem od The Thing na koncercie w klubie Blå w Oslo i dochodząc do takiej płyty jak Echoes Fire! Orchestra muszę przyznać, że praktycznie cały czas ścieżka prowadziła w górę. Nie zawsze komercyjnie, ale artystycznie na pewno. Najnowszy album to dzieło kompletne pod każdym względem. Łączy przeróżne wątki pracy Gustafssona – są kilkutaktowe melodie na kapitalnych rytmicznych groove’ach, wątek łączący wielki orkiestrowy skład z podstawowym triem Fire! (Gustafsson, Berthlin, Werliin), są dłuższe formy instrumentalno-wokalne (choć nieco mniej niż na albumie Arrival, za to głównie z głosami męskimi), ale są też potężne aranżacje orkiestrowe, stworzone tu z jeszcze większym smakiem niż poprzednio. Jest wreszcie najlepsze jak dotąd brzmienie: rewelacyjna wprost produkcja, od nagrania w słynnym Atlantis Studio w Sztokholmie, aż po miks Jima O’Rourke’a w jego japońskim studiu. Selektywne, mocne, pełne dynamiki brzmienie dużego aparatu wykonawczego, który nie nadużywa tu swojej mocy, bo płyta bardzo dywersyfikuje formy – mamy tu co najmniej dwa albumy w jednym: suitę Echoes oraz zestaw pozostałych nagrań, bardziej impresyjnych, kładących akcent na partię smyczków czy ngoni/gimbri (Christer Bothén). A żeby to ująć najkrócej: rzecz trwa prawie dwie godziny i nie przynudza.
W dużej mierze tego przynudzania pomagają uniknąć specjalne występy. Bothén jako weteran nordyckiej sceny impro jest niewątpliwie bardziej znany jako klarnecista, ale te inspirowane północną Afryką nagrania pozwalają odkryć lub jeszcze bardziej docenić drugi nurt obecny w jego działaniach od lat. Błyszczy na Echoes amerykańska legenda, czyli Joe McPhee – zarówno w saksofonowym ECHOES: Lost Eyes In Dying Hand, jak i w roli wokalisty w finałowym ECHOES: I See Your Eye, Part 2. Natomiast ECHOES: Cala Boca Menino z orkiestrowym aranżem João Donato (ostatnio przypomnianego w serii Jazz Is Dead) to brylant i punkt kulminacyjny tej płyty, utwór pokazujący, w jaki sposób Fire! stało się nie tyle składem, ile swego rodzaju platformą, która pozwala budować na szkielecie sekcji rytmicznej i wspomagającej ją saksofonu barytonowego różnego typu formy. Gustafsson, Berthlin, Werliin są tu, przy wszystkich potężnych różnicach rzecz jasna, trochę jak skandynawscy Sly & Robbie, proponują nam riddimy dalekiej Północy, będące bazą wypadową w różne rejony. Na Echoes zaskakująco często są to rejony orkiestry w ujęciu znanym z Actions Pendereckiego – słychać, że krakowskie przedsięwzięcie związane z odtworzeniem tego legendarnego utworu pozostawiło ślad w samym Gustafssonie i współpracujących z nim muzykach. A dwie godziny, które z nimi spędziłem, zamykają w sobie gigantyczną muzyczną przestrzeń: od funku i afrykańskiego transu po europejską tradycję improwizujących big bandów. W wypadku kolejnej płyty zespołu znanego już z fenomenalnych nagrań i wyznaczającego sobie coraz ambitniejsze zadania naprawdę trudno o więcej. A Gustafsson, trochę jak najlepsi piłkarze, którzy dużo grają bez piłki, pokazuje, że być może najważniejsza cecha lidera to wyobraźnia – bo istotniejsze niż to, co sam zagra, bywa dla niego to, co zagrają w obrębie kolektywnego przedsięwzięcia inni.
FIRE! ORCHESTRA Echoes, Rune Grammofon 2023
Komentarze
Jeśli ścieżka praktycznie cały czas prowadziła w górę, to znaczy że teoretycznie cały czas…
Ścieżki prowadzące w górę raczej nie kojarzą mi się dobrze. 😉
Tytuł notki jakby nawiązujący do Świetlików, wzmianka o suicie zatytułowanej „Echoes” od razu przywiodła mi na myśl Pink Floyd, a to przecież tekst o Gustafssonie, którego mogę słuchać bez takich chwytów reklamowych. Podyoutube’owany kawałek – z przyjemnością, chociaż chyba wolałbym go bez wokalu.