Był napór, jest napar

Najodważniejszą decyzją tego tłumu muzyków, którzy ruszyli śladem Milesa Davisa, jest już samo to, że ruszyli i że zrobili to tłumnie. Bo poza tym właściwie nic się tu nie zgadza: czasy stanowczo nie te, poziom odkrycia jest więc też nie ten sam, nie zgadza się miejsce akcji ani nawet temperatura tytułu, który w wersji oryginalnej – Bitches Brew – został ponoć podsunięty Davisowi przez jego ówczesną żonę Betty (miało być Witches Brew, czyli coś w stylu naparu wiedźmy). Nie ta również reżyseria, bo trudno zastąpić ówczesnego studyjnego magika, który sklejał improwizacje Davisa, czyli Teo Macero. W swojej współczesnej wersji album inspirowany tamtą wielką płytą miał jako głównego producenta urodzonego w Szwecji Martina Terefe (KT Tunstall, A-ha). Poza tym London Brew, bo tak się to nazywa, jest dziełem improwizacji na zupełnie innym poziomie.   

Po pierwsze, rzecz miała się zacząć od koncertu. W 2020 r. wielki klasyk Davisa kończył 50 lat. W londyńskim Barbican Centre miał się z  tej okazji odbyć koncert, z muzykami brytyjskiej sceny oddającymi hołd legendzie: połączeniu jazzu i psychodelicznego rocka w którym kunszt wykonawczy uzupełniała praca studyjna Macero. Był sezon odwołań, więc do występu nie doszło, za to szerokie grono muzyków, ze znakomitymi saksofonistami Nubyą Garcią i Shabaką Hutchingsem, wybitnym tubistą Theonem Crossem oraz podwojonym – jak w oryginale – zestawem perkusyjnym (Dan See, Tom Skinner) i jeszcze m.in. didżejem (Benji B) trafiło na kilka dni do studia urządzonego w jednym z londyńskich kościołów. Efektem jest właśnie album London Brew, który jest już nie tyle hołdem, co ładną wizytówką londyńskiego środowiska jazzowego.

Formy są tu podobnie długie, wrażenie transu pojawia się co rusz, bo rzecz zachowała chyba bardziej charakter wydarzenia na żywo niż studyjnej edycji. Wdaje się w to więcej chaosu niż w oryginale i bywa tak, że muzycy wzajemnie sobie przeszkadzają. Warto się więc wsłuchać w ich solowe głosy. Pojedyncze partie – choćby skrzypcowa Ravena Busha i klarnetowa Hutchingsa w wyróżniającym się finale – brzmią obłędnie. Każde wejście Crossa zwyczajowo robi wrażenie. Sekcja rytmiczna pracuje ciężej i momentami jednak zbyt gęsto. Cytaty z Davisa (najczytelniejszy chyba w finale Trainlines – to motyw z In a Silent Way) pozostają dość delikatne. Brak tu rzecz jasna równie wyrazistego lidera. Zatem decyzja, żeby pozostawić stanowisko trębacza nieobsadzone, jest fundamentalna, ważna i zdecydowanie słuszna. Za to z pewnością są jeszcze instrumentaliści w Londynie. 

Ten 88-minutowy (zastanawiałbym się poważnie nad dalszą edycją i szukaniem skrótów) materiał ma nieco inaczej niż w oryginale rozłożone akcenty brzmieniowe. Grający na gitarze Dave Okumu nie próbuje udawać McLaughlina, a pianistom (Nick Ramm, Nikolaj Torp Larsen) trudno zastąpić Coreę i Zawinula. Co raz jeszcze przypomina, że nie należy się w żadnym razie nastawiać na rywalizację z oryginałem. Owszem, w najlepszych momentach – London Brew Pt. 2 – Trainlines oraz wspomnianym już finałowym Raven Flies Low – jest całkiem blisko tamtej energii. Ale London Brew to inna płyta innych muzyków o zupełnie innym znaczeniu. I najbardziej nieroztropną decyzją było tu ruszenie śladem akurat BB. Biorąc to wszystko pod uwagę, można jej z dużym zainteresowaniem wysłuchać.  

LONDON BREW London Brew, Concord Jazz 2023