Sakamoto

To będzie wpis dotyczący relacji między Wschodem a Zachodem. 28 marca zmarł w wieku 71 lat Ryūichi Sakamoto, jeden z wielkich bohaterów świata, który obejmuje prawie całe spektrum zainteresowań tego bloga, od popu po awangardę. Dowiedzieliśmy się o tym przedwczoraj, ale to nie była niespodzianka – niestety – bo Sakamoto był chory od lat. A relacji między Wschodem a Zachodem dotyczyło już pierwsze, co się mogło kojarzyć zachodniej publiczności w związku z postacią japońskiego pianisty i kompozytora, którego formację Yellow Magic Orchestra (w styczniu zmarł inny jej członek, Yukihiro Takahashi) Simon Reynolds na łamach Pitchforka bardzo na poważnie – i nie bez sensu – uznaje za ważniejszą niż Kraftwerk dla rozwoju nurtu techno, a co za tym idzie dla wielkiej rewolucji w muzyce elektronicznej. Otóż to pierwsze, co kojarzono na Zachodzie szerzej, to nie było powoli przebijające się po tej stronie globu YMO, tylko Wesołych świąt, pułkowniku Lawrence, film wojenny z 1983 r., do którego Sakamoto został zaproszony jako aktor, ale skończył także jako autor wspaniałej ścieżki dźwiękowej. A w obsadzie filmu partnerował Davidowi Bowiemu. Śmiem twierdzić, że odejście cierpiącego na nowotwór Japończyka to równie świadomy akt artystyczny, co ostatnie gesty Bowiego. Tyle że znacznie delikatniejszy.      

Najpierw 11 grudnia był koncert online, którego fragment wrzucałem na Facebooka. Sakamoto miał już problemy z graniem – męczyło go do tego stopnia, że rejestrował występ po kawałku, żeby później zmontować w całość, co zresztą tłumaczył w dość wzruszającym słowie wstępnym. Kilka najpiękniejszych tematów filmowych w historii kina, sporo nagród, fantastyczne przeboje syntezatorowe, imponujące współprace – echo tego wszystkiego było słychać w pożegnalnym, jak się okazało, koncercie. Imponującym i dyskretnym zarazem – jak cała kariera tego kompozytora, wychowanego na muzyce Bacha, Debussy’ego, Bartoka i Satiego, zafascynowanego awangardą spod znaku Johna Cage’a, ale niestroniącego od tradycji, śledzącego technologiczne nowinki (YMO byli pionierami w wykorzystaniu kilku nowych urządzeń), ale zarazem niezwykle – niczym Brian Eno po zachodniej stronie – skoncentrowanego na detalu brzmienia. 

Niecałe dwa tygodnie wcześniej ukazał się ciekawy album-hołd dla mistrza. Już wtedy można się było zorientować, że sytuacja nie jest najlepsza. Ale gdy zapowiedziano płytę 12, która pojawiła się w 71. urodziny Sakamoto, traktowałem ją jako jeszcze jeden punkt w jego obszernej dyskografii. Tymczasem także ten zestaw – dokumentacja minimalistycznych, w większości ambientowych utworów rejestrowanych solo pomiędzy marcem 2021 a kwietniem 2022 r. – okazał się pożegnaniem. Z bardzo świadomym wykorzystaniem niemuzycznych dźwięków – mechaniki fortepianu, a przede wszystkim wymownie ciężkiego oddechu wykonawcy. Dziś słucha się go jak muzycznego odpowiednika ostatnich stron dziennika odchodzącego artysty, który potrafił jak mało kto łączyć żywioł technologii z tym, co głęboko humanistyczne, ludzkie i naturalne. I który – dla mnie przynajmniej – był jednym ze wzorów powściągliwości i elegancji. Także jako jeden z najlepiej wyglądających – aż do starości, znów jak Bowie – muzyków, jakich znałem. 

Z przynależnością do sfery popu i awangardy było niego mniej więcej tak jak z poczuciem przynależności narodowej. Nienawidzę dzielenia świata na Wschód i Zachód – mówił Sakamoto w wywiadzie cytowanym przez Davida Toopa w świetnej książce Ocean of Sound. – Gdzie niby jest granica między jednym a drugim? Moja muzyka stara się te dwa kierunki zmieszać, reprezentuje wrażenie jakiejś utopii. Zawsze stara się spoglądać poza Japonię. Mój przyjaciel, filozof, ukuł takie pojęcie: outernationalism (pozanarodowość? – bch). Bo internacjonalizm jest ciągle oparty na pojęciu narodu, a pozanarodowość to jak Mojżesz na pustyni. Nie ma kraju.           

Ale zawsze, także u nas (polecam tu świetną audycję Krzysztofa Dziuby w radiowej Dwójce), postrzegano Sakamoto jako czołowego reprezentanta muzycznej kultury Japonii. I prawie zawsze, przynajmniej w tych najgłośniejszych dla niego momentach, gdzieś obok była ta druga strona – zachodni pośrednik. David Bowie na ekranie, David Sylvian w filmowym przeboju, David Byrne jako współtwórca wielkiego Oscarowego sukcesu Ostatniego Cesarza, wreszcie Fennesz i Alva Noto, czyli Carsten Nicolai, w czasach imponującego come backu Japończyka na scenach awangardy muzyki elektronicznej, już w XXI w. A kiedy pojawiła się informacja o jego śmierci i posypały się dość wzruszające pożegnania, dostałem mail z „New York Timesa” z hasłem BREAKING i nekrologiem. Zerknąłem, licząc na tekst o Ryuichim, tymczasem przeczytałem: Seymour Stein, Record Industry Giant Who Signed Madonna, Dies at 80. Oczywiście w niczym nie ujmując ważności informacji o Steinie, który założył Sire Records i poza Madonną podpisywał kontrakt np. z Talking Heads, a zatem zespołem Byrne’a, który to Byrne współpracował z Sakamoto. I w niczym nie ujmując gazecie, która przecież żegnała artystę ładnym tekstem, z anegdotą o jego ulubionej nowojorskiej restauracji, do której ułożył playlistę, nie mogąc wytrzymać lecącej tam muzyki. Ale zawsze, nawet w tak smutnej chwili musi się pojawić coś, co przypomni tę niesymetryczną relację między Wschodem a Zachodem. Cóż, może pożegnanie z Sakamoto nie było wystarczająco breaking w znaczeniu newsowym, ale z całą pewnością była to łamiąca serce wiadomość.  

RYUICHI SAKAMOTO 12, Milan 2023