Dej na U2, som hore czasy

Znacie zapewne filozofię progów dla mniej zagorzałych i najzagorzalszych, które proponuje Patronite. Za pięć zeta macie satysfakcję (krótkotrwałą, ale suma niewielka), za 20 zł odbiorca pomyśli o was miło (po czym natychmiast zapomni), za 50 zł wydrukuje podziękowanie na stronie www (do czasu modernizacji strony), za 100 zł dostaniecie fizyczny egzemplarz czegoś z podpisem (o czym wasze dzieci zapomną, oddając do antykwariatu), za 500 zł autor umówi się z wami na drinka (po czym to wy zapomnicie, o czym mówiliście). I tak dalej. Fenomen udzielania poparcia w progach finansowych znają już nie tylko młodzi artyści, ale i stare zespoły rockowe. Dlatego za dwie stówy dostaniecie aż 40 nowych piosenek U2 w czteropłytowym wydawnictwie, za jakieś 85 zł wersję deluxe z 20 nowymi piosenkami, a za nieco ponad 70 zł płytę z wyborem 16 piosenek. Zawsze też możecie ich sobie posłuchać w streamingu za drobną część tej sumy. Tyle że ten wybór waszego progu zaangażowania w wypadku nowej, ukazującej się jutro płyty U2 Songs of Surrender jest od początku trochę fikcyjny, z czego szybko zdacie sobie sprawę, zauważając, że to nie są żadne nowe piosenki. Lata oczekiwań, przesuwających się gdzieś na horyzoncie zapowiedzi nowej płyty jednego z najpopularniejszych zespołów na świecie, a na końcu mamy coś pomiędzy występem Bono i The Edge’a w kijowskim metrze (skądinąd – Walk On dedykowane Ukrainie znajdziemy na płycie) a solową trasą tego pierwszego promującą jego książkę Surrender (koncertów nie można było filmować, ale opisywałem jeden z nich tutaj). Choć nie ma w sobie emocjonalnego ładunku tego pierwszego ani aranżacyjnej oryginalności tej drugiej.     

Wersja krótka i najbardziej użytkowa mojej recenzji (wspominałem też o tym na łamach POLITYKI) brzmi tak: słuchałem materiału przedpremierowo w pełnym wydaniu, dzięki uprzejmości wydawcy, i jeśli w jakimkolwiek stopniu zależy wam jeszcze na muzyce grupy U2, to prawdopodobnie wystarczy wam streaming albo najtańsza wersja z 16 utworami na pokładzie. Bo długi proces produkcji tego albumu (głównym twórcą brzmienia jest tu The Edge) i testowania tych autocoverów na doświadczonym Bobie Ezrinie doprowadziły zespół najpewniej do całkiem realistycznego spojrzenia na ten materiał – wiedzieli przynajmniej, co się udało jako-tako. Albo nieźle. Do tej najlepszej grupy zaliczyłbym Invisible (oryginalnie znane z wersji deluxe Songs of Innocence), Vertigo oraz I Will Follow. Wszystkie są na krótkiej, 16-utworowej wersji płyty. Ten ostatni był zresztą odkryciem na koncercie Bono z Kate Ellis, Gemmą Doherty i Jacknife’em Lee. Szkoda trochę, że te płytowe wykonania nie poszły jeszcze dalej właśnie w tym kierunku. Bo – uwaga dla tych, których zmyli dodatkowo podobieństwo tytułów i okrągła liczba „40” – to nie jest dokładnie to samo. 

Oczywiście wyjściowy repertuar to jest całkiem niezły, momentami imponujący zestaw. Ale w najgorszym wydaniu nowe wersje utworów z Songs of Surrender można opisać jako nieco oszukany set akustyczny (bo jest trochę mniej prądu, ale produkcja unika surowości – poza paroma wyjątkami, np. Dirty Day z Zooropy), a bardziej jeszcze – jako zestaw wyciszony, wykorzystujący konwencję ambient i dość często ignorujący partie perkusyjne. Zbyt często, żeby to uznać za świadomy wybór, a nie efekt znanych powszechnie problemów zdrowotnych Larry’ego Mullena, które kazały mu (przynajmniej do czasu zabiegu i rehabilitacji) odstawić wyczynowe granie na bębnach. Dużo tu wersji granych bez pomysłu, z presją odegrania kilku największych hitów i jechania na tym, że jeśli oryginał jest odpowiednio wielki, to pomysł już niepotrzebny (Pride). Najlepiej sprawdzają się utwory z początków kariery (Boy i War, bo October w ogóle nieobecny w zestawie) i z najmocniej chyba krytykowanej płyty Songs of Innocence, przemyślanej tu trochę na nowo aranżacyjnie. Fakt – było do poprawienia najwięcej. A poza pewnymi oczywistościami nie udało się uniknąć drobnych kiksów, kuriozów i kontrowersji – dla mnie do tej kategorii zalicza się zaskakująco lekkie, nawet naiwne Red Hill Mining Town z beatlesowskimi dęciakami. Choć wiem, że są tacy, którym właśnie ta wersja – jakoś jednak zaskakująca – się podoba.   

Z całością zestawu w jego najdłuższej wersji – 40 utworów na czterech płytach – mam taki sam problem jak z ogólną koncepcją tego albumu, która każdą z płyt przypisuje jednemu z członków (jako symbolicznemu przywódcy), w dość sztuczny i pozbawiony precyzyjnych kryteriów sposób. Też wydaje mi się dość sztuczna. Chyba że odczytamy ją jako wielką, powszechną zbiórkę pieniędzy wśród fanów niekoncertującego przez lata – ze względu na chore czasy – zespołu, który z koncertów żył. Tyle tylko, że i zbiórki na Patronite (i pochodnych) najlepiej wyglądają jednak wtedy, gdy uruchamiają je młodzi artyści bez otwartych kanałów wydawniczych, dużego kapitału własnego i ze słabą pozycją. W wypadku U2 takie podejście to jednak gest wywieszenia białej flagi.   

U2 Songs of Surrender, Island 2023