Żyła złota
Czasem płyta, którą trzymacie w rękach (lub w smartfonie czy tam gdziekolwiek), to początek wielkiej przygody. I jest to uczucie z gatunku tych najlepszych na świecie. Już wiadomo, że jest dobrze, a będzie prawdopodobnie tylko lepiej. Zdarza się raz na jakiś czas. Ale jeszcze drobniejsza część z tych przypadków to sytuacja, kiedy macie przed sobą nie tyle początek przygody, co startowy punkt całej serii przygód, czyli wchodzicie właśnie do całego mikroświata przecinających się wpływów, nowych zespołów i przedsięwzięć solowych stworzonych w krótkim czasie w obrębie jakiegoś środowiska. Czy to będzie kanadyjskie Hotel2Tango, czy bydgoskie Milieu L’Acéphale, czy jakaś lokalna scena hardcore’owa, czy zagłębie improwizacji. I to jest oczywiście jeszcze lepsze uczucie, które przypomniałem sobie słuchając dość niepozornego minialbumu tria Pulice/Powers/Rolin. Tym razem żyłę złota znalazłem w Ohio, czyli na Bandcampie. I okazało się od razu, że już dwa razy nie zareagowałem, kiedy mi mignęła przed oczami.
Płyta, która tak mnie poruszyła, ma nawet złotawą okładkę. Firmuje ją trio Powers / Pulice / Rolin i stanowi amalgamat folku, psychodelii i impro. Prosty, pełen uroku, a zarazem odświeżający. Coś z minimal music, coś ze spritual jazzu, niedaleko The Necks, blisko kapel z kręgu kosmicznej Americany, a i do Polski z jej historią wykorzystania cymbałów nie tak znowu daleko. Połączenie brzmienia 12-strunowej gitary i stylu fingerpicking Matthew J. Rolina, wspomnianych cymbałów, na których gra Jen Powers, oraz melodyjnych, saksofonowych fraz Cole’a Pulice’a jest z jednej strony czymś dość oczywistym, z drugiej – w dokładnie tym brzmieniowym zestawieniu jednak (dla mnie przynajmniej) nowym. A 19-minutowy Wind Whirl to jeden z utworów, do których w ostatnich dniach wracam najczęściej. Do tego stopnia często, że zacząłem kojarzyć, że już przecież mignęli mi ci sami muzycy w różnych sytuacjach. Pochodzący (wyjątek w zespole) z Kalifornii Cole Pulice przy okazji ostatniej solowej płyty Scry. Ukazała się w zeszłym roku i trafiłem na nią przez pewne luźne skojarzenia z muzyką Sama Gendela: trochę ambientu, trochę jazzu, trochę elektroniki, trochę saksofonu. Jeszcze większe wrażenie zrobił na mnie solowy album Matthew J. Rolina (i ten ukazał się w ubiegłym roku) zatytułowany Passing. Miałem go nawet gdzieś w kolejce przy wybieraniu albumów roku, ale w końcu wypadł przy którejś fazie okrajania tej listy. Z kolei projekt Modern Nature pojawił się u mnie tylko na playliście, ale gdzieś na zapleczu ich albumu pojawił się zestaw nagrań przyjaciół i muzyków tego przedsięwzięcia i Jen Powers także miała swój utwór.
Jeśli dorzucić do tego niezłe albumy nagrywane przez duet Powers/Rolin (duet – dodajmy – małżeński, aktualnie działający w Columbus, choć Rolin pochodzi z Cleveland) oraz ich trio z Jaysonem Geryczem, perkusistą Cloud Nothings, wyjdzie na to, że byli jednymi z pracowitszych muzyków okresu pandemii. Ale wiadomo, że wtedy w innym tempie pracowali wszyscy, nie mogąc grać koncertów. Zresztą jeśli chodzi o występy na żywo, Powers z Rolinem mają już swoje małe osiągnięcia – choćby granie przed Bonniem „Princ’em” Billym. Nie są debiutantami, ale moment, żeby się nimi zainteresować, jest idealny: zdążyli już stworzyć sieć powiązań, która spragnionego świeżości słuchacza utrzyma przynajmniej od weekendu do weekendu. Albo nawet dłużej – bo Prism ukazało się 3 marca, a ja ciągle słucham, przechodzę do kolejnych nagrań i zapał na razie się nie wyczerpuje.
POWERS / PULICE / ROLIN Prism, Cachedmedia 2023