Muzycznie był w samym środku XX wieku

Kiedy piszesz piosenki z Burtem Bacharachiem, to w sposób oczywisty możesz mieć głęboko w dupie, co myślą o tobie ludzie – pisał ostatnio Bob Dylan w swojej nowej książce The Philosophy of Modern Song. W podtekście: stoisz na szczycie świata, nie można dostąpić wyższego honoru. Chodziło o Elvisa Costello, który, idąc ścieżką Bacharacha, potrafił łączyć różne nurty i poziomy w muzyce.

Bacharach. Sześciokrotny triumfator Grammy, trzykrotny – Oscara (za filmowe piosenki), jednokrotny – nagrody Emmy. I laureat Polar Prize, czyli muzycznego odpowiednika Nobla. Jeden z najważniejszych kompozytorów amerykańskich standardów, piosenek pisanych w duecie z Halem Davidem (jako autorem tekstu), ale najczęściej samemu aranżowanych, często też produkowanych w procesie wyciskającym z wykonawców perfekcję. To pewien paradoks, że człowieka, który był w samym środku świata muzyki, nie żegna się dziś w wiadomościach – tylko dlatego, że zwykle z przodu pojawiali się wykonawcy jego piosenek: Dionne Warwick, Dusty Springfield, Perry Como, Marty Robbins i inni. Łącznie było tych wykonawców ponad tysiąc. A listę kolejnych wersji utworów Bacharacha i Davida można potraktować jako jedną z najbardziej imponujących – obok tej Lennona i McCartneya – piosenkowych playlist XX wieku. Bacharach zmarł właśnie w swoim domu w Los Angeles w wieku 94 lat – aktywny, obecny na scenie i w studiu bardzo długo, niemal do końca. Znany bardziej z repertuaru: Raindrops Keep Fallin’ On My Head, Walk On By, I Say a Little Prayer czy The Look of Love.   

Wspominam o środku dlatego, że jako autorowi wszędzie mu było blisko. Uczył się u kompozytorów muzyki współczesnej, w tym awangardowych – m.in. u Henry’ego Cowella. Ale też od najmłodszych lat spędzał czas w klubach jazzowych. I to tradycja czarnej Ameryki przefiltrowana przez wrażliwość białego chłopaka z żydowskiej rodziny z Kansas City ukształtowała go najmocniej – uciekał od prostoty harmonicznej, ale nigdy od melodii. Potrafił pisać piosenki, które trafiały rhythm’n’bluesowe zestawienia „Billboardu”, ale zarazem trafiać na szczyt list przebojów country. Dla kojarzonego z latami 60. nurtu easy listening, którego wtórna fala popularności (wraz z kolejną falą uznania dla Bacharacha) miała przyjść w latach 90. wraz z takimi formacjami jak Air, był postacią centralną. Trudno sobie bez Bacharacha wyobrazić muzykę filmową – pisał na duży ekran regularnie, występując też parokrotnie w epizodach (choćby w serii o Austinie Powersie). Ale zarazem był także punktem odniesienia dla awangardowego środowiska skupionego wokół Johna Zorna – ten opublikował mu hołd w serii Great Jewish Music, opisując subtelności, w jakich Bacharach przełamywał konwencje muzyki pop. Zwracał też uwagę na ślady, jakie w muzyce Bacharacha pozostawił zafascynowany polirytmią i rytmami latynoamerykańskimi Darius Milhaud. Można by do tego dodać jakąś niezwykłą busolę, która pozwalała Bacharachowi – mimo regularnego wchodzenia w trudne, często upraszczane i przesłodzone konwencje muzyczne – unikać szmiry. 

Do wielkiego świata popu wyekspediowała go może nieprzesadnie ambitna, ale bardzo mobilizująca i wymagająca dużego zaangażowania współpraca z Marleną Dietrich – był przez lata kierownikiem jej zespołu. I to Dietrich opowiadała o słabości Bacharacha do naszej części Europy, gdzie miał podobno odnajdywać najlepszą tradycję grania na skrzypcach. Za to on sam w autobiografii Krople deszczu spadają mi na głowę wspomina pobyt w Polsce w połowie lat 60. raczej kwaśno (ze względu na warunki i pogodę). Z samymi koncertami – których zagrali całą serię – wiążą się legendy, włącznie z tą, że Dietrich miała podejść do Niemena (Niebiesko-Czarni grali przed nią w Kongresowej) i pytać o piosenkę Czy mnie jeszcze pamiętasz. Według Dariusza Michalskiego, który opowiadał o tym w radiowej Jedynce, Bacharach występował w Polsce jeszcze wcześniej – w 1954 r. dyrygował zespołem Everyman Opera, który wykonywał u nas Porgy and Bess Gershwina. Każde z tych wydarzeń musiało mieć swój niebywały ciężar i wpływ na wyposzczony muzycznie kraj, rzadko mający wtedy tak bliski kontakt z amerykańską tradycją. 

Na cały festiwal krajowej muzyki odnoszącej się bezpośrednio do Bacharacha musieliśmy trochę poczekać – do lat 70. Jego wpływ było słychać przede wszystkim w działaniach polskich orkiestr rozrywkowych, ale nie znalazł bardziej bezpośrednich reprezentantów niż bezpośrednio sięgająca do estetyki easy listening wokalna grupa Novi Singers, która wspólnie z kwartetem Aleksandra Mazura nagrała nawet poświęconą mu płytę, skądinąd docenianą po latach także na Zachodzie, także na fali tego powrotu easy listening. Sam Bacharach nie był u nas nigdy bardzo popularny, ale doczekały się docenienia – też raczej po latach – nurty, które na jego twórczości zbudowało. Choćby stylistyka wczesnych piosenek Zbigniewa Wodeckiego, który sam powoływał się nie tylko na Bacha, ale i na Bacharacha (jego rozdarty między poważnymi i rozrywkowymi nurtami życiorys sam w sobie to sugerował). Od Bacha do Bacharacha – trafnie opisał kiedyś Wodeckiego na łamach „Ultramaryny” Roman Szczepanek. A trudno byłoby dziś pewnie znaleźć właściwszych wykonawców repertuaru Bacharacha niż słynna za sprawą m.in. współpracy z Wodeckim, a teraz coverów Morricone formacja Mitch & Mitch. Skądinąd – muzycy wychowani na Zornie. Tak to się wszystko plecie. Można próbować opowiedzieć XX-wieczną piosenkę bez nazwiska Bacharacha, ale żadne inne nie pozwoli jej opowiedzieć łatwiej. Bo od niego wszędzie blisko.