Zespół, którego nie było
Przyszła do mnie płyta – właściwie pewnie zawsze powinienem zaznaczać, że przyszła jako egzemplarz promocyjny, a nie kupiłem (jak te recenzowane wczoraj). Koledzy z rynku gier sugerują, że każdy dziennikarz, jako archaiczna postać influencera, powinien jeszcze oznaczać wtedy recenzję jako treść promocyjną – i kto wie, jak to się skończy. No więc przyszła płyta zespołu Simple Minds. Można się w takich chwilach poczuć jak w środku lat 80. Bo gdzieś między New Gold Dream (1982 r.) a Street Fighting Years (1989 r.) był to zespół na ustach wszystkich. Trudno było znaleźć egzemplarz gazety muzycznej, na której łamach by go nie było: bo jeśli nawet przypadkowo nie wydał albumu, singla, ani nie koncertował, to porównywało się wtedy wszystko (wspominałem o tym dwa lata temu) z estetyką wymienianych jednym tchem U2 i Simple Minds. W praktyce nawet w odwrotnym szyku, bo to grupa z Glasgow była tą, która sukces miała, a grupa z Dublina musiała na ten sukces zapracować i dołączyć. Nie zmienia to faktu, że obie miały charyzmatycznych i rozpoznawalnych wokalistów (tam Bono, tu Jim Kerr), obie też swój przebojowy styl budowały na bazie postpunka, wykorzystując to wszystko, co było dostępne i modne w dziedzinie efektów gitarowych, w szczególności różnego typy delaye i chorusy.
Tu kończą się podobieństwa, a zaczynają się różnice, słyszalne zresztą (choć w niezłym Solstice Kiss) na nowej płycie. Simple Minds byli nieco bliżej nurtu wiążącego nowofalową estetykę z syntezatorami, czyli Ultravox czy Gary’ego Numana, zarazem fascynując się muzyką Bowiego (z jego piosenki wzięli nazwę). To mocniejsze osadzenie w lubianej stylistyce dawało im wstępną przewagę, prowadząc na stadiony. No i jeszcze fakt, że Charlie Burchill to może mniej charakterystyczny, ale za to bardziej wszechstronny i lepszy technicznie gitarzysta niż The Edge. Burchill i Kerr – dodajmy – przetrwali z pierwszego składu Simple Minds do dziś. Choć po drodze były problemy – po Street Fighting Years na krótko wypadli z obiegu i już nie wrócili do niego na poziomie sprzed zawieszenia kariery. Pod ich nieobecność scena brytyjska uległa głębokiemu przetasowaniu – zainteresowanie młodszej publiczności było bliżej Oasis, Blur, Pulp czy Suede, a takie potężne granie uznawane było chwilowo za ramotę. U2 uratowało to, że zdążyli w międzyczasie odpalić karierę w światowych, przede wszystkim – amerykańskich realiach. I na stadionach pozostali. A Simple Minds za czasu największych sukcesów Ameryki w tym stopniu nie podbili. Klip do First You Jump, niezłego drugiego singla z nowej płyty, zdaje się nawet służyć jako gorzki komentarz do sytuacji grupy, której lider żyje wprawdzie w pięknych okolicznościach przyrody (na Sycylii), ale występuje tu dla pustych trybun. Oczywiście, w tym wypadku decydująca była sytuacja pandemiczna, ale też wizji powrotu do szaleństwa z przeszłości nie ma.
W XXI wieku zespół dość regularnie nagrywa płyty niezbyt fascynujące, ale na sensownym poziomie. Ta jest najlepszą od dawna, z niewielką liczba wypełniaczy, ale musicie jej posłuchać do końca, żeby się przekonać, w czym tkwiły główne zalety zespołu – aż do Planet Zero, przetykanego soulowymi wokalizami Sary Brown, a przede wszystkim do The Walls Came Down, pełnego młodzieńczej wręcz żarliwości (znów cecha bliska U2), z chwytliwym syntezatorowym riffem i kapitalnym aranżem, jakby żywcem wyjętym z którejś ze starych płyt SM. Tylko wyśpiewywany przez Kerra tekst (I don’t think there’s any Russians / And there ain’t no Yanks / Only corporate criminals / Playing around with tanks) wydaje się prezentować nieco bardziej współczesny punkt widzenia. Choć z drugiej strony – może to ciągle to Simple Minds zatrzymane w roku 1989 – roku wielkich przemian i wielkich nadziei, których finał okazał się z czasem dużo mniejszy.
SIMPLE MINDS Directions of the Heart, BMG 2022