Świetlaną przyszłość czarno widzę

Jaką tegoroczną piosenkę mógłby odegrać bohater Stranger Things – w przyszłości, jak u Barei – żeby ten słuchacz przyszłości poczuł dreszczyk odwołania do kultowego momentu swojego dzieciństwa, usłyszał ducha epoki, a wreszcie znów poczuł, że stare kości rozgrzewa energia jak za dzieciaka? Mam pomysł, a nawet przekonanie: w tym roku taką piosenką jest Welcome to Hell grupy Black Midi. Jeden z najlepszych utworów ostatnich miesięcy, mający dodatkowo coś, czego większości współczesnych nagrań brakuje: nie jest łzawym powrotem do przeszłości, jest muzyką z tu i teraz. Ma wreszcie energię i witalność. Nadaje się na kult (przyszłości), a zespoły metalowe, jeśli przymierzają się już do roli przyszłej Metalliki ze Stranger Things (przyszłości), mogą sobie pomarzyć o riffie zamykającym refren Welcome to Hell. Z całym szacunkiem. Black Midi mają bowiem wszystkie zalety najlepszych kapel metalowych, na razie nie zaobserwowałem jednakowoż żadnych ich wad. Poza może…  

No właśnie, jedyna przeszkoda powodująca, że wątpię, by Stranger Things przyszłości karmiło swoją publiczność (przyszłości) nostalgią za latami 20. XXI w. za pomocą utworu Black Midi, to niewielkie prawdopodobieństwo, że zespół zyska taki status jak Kate Bush czy Metallica. Relatywnie złożona muzyka rozrywkowa nie zawsze się przebija w masowym odbiorze. A nie da się ukryć, że to, co robią członkowie londyńskiego tria (kiedyś kwartetu, a jeśli doliczyć stałych gości, to dziś kwintetu – nawet to jest skomplikowane), do najprostszych form nie należy. Tylko dlatego ich świetlaną przyszłość jako gwiazd pokolenia widzę tak czarno jak oni sami gęste partytury swoich utworów. Choć sam fanem tej grupy jestem od początku, czego dowody znaleźć można tu i tu. Hellfire – jutrzejsza premiera – to ich najlepsza jak dotąd płyta.   

Sam pomysł łączenia estetyk – od jazzu, przez rock progresywny, po metal – nie jest nowy, ale Black Midi doprowadzają go do absurdu, tworząc utwory niemal niemożliwe do zagrania i wykonując je na pełnym luzie. Szczególnie dotyczy to perkusisty Morgana Simpsona. Partie wokalne to wspinają się na poziom musicalowego efekciarstwa, to znów schodzą do deklamacji w stylu Adriana Belew w King Crimson (w The Race Is About to Begin ma to styl zapierający dech w piersiach). A w całej muzyce zebranej na Hellfire nawiązania do grupy Roberta Frippa sąsiadują z gestami w stylu Franka Zappy, kiedy to brawura przechodzi w bezczelność, a powaga szybko zamienia się w parodię. Akcenty lekkie i delikatne (Still) gaszą potencjalny pompatyzm tych mocniejszych (czyli właśnie Welcome to Hell). A imponujące The Defence – w stylu między Sinatrą a Tomem Jonesem, z domieszką wczesnego Wodeckiego – potwierdza, że wszystkie te komplikacje nie są wymuszone, a Black Midi nie muszą grać gęsto i ciężko dlatego, że tylko tak potrafią. Wszystko jest tu poza tym przejrzyste brzmieniowo i wyśmienicie nagrane przez Martę Salogni, która jest dziś gwiazdą pierwszej wielkości w dziedzinie produkcji muzycznej (warto wyguglować to nazwisko) – a zadanie miała wyjątkowo trudne.

Paradoksem jest to, że choć Hellfire jest najbardziej wirtuozerską płytą w dorobku BM, w pełnym dyscypliny zespołowym graniu nie ma odrobiny miejsca na niepotrzebne popisy. A ten luz, ta swoboda i pewien dystans – ciągle słyszalny w muzyce Black Midi – nie biorą się znikąd. Simpson, Geordie Greep i Cameron Picton (te bardzo ważne role dodatkowe odgrywają tu stali współpracownicy i rówieśnicy Kaidi Akinnibi – saksofony i Seth Evans – klawisze) to najlepsi instrumentaliści swojej generacji. Po Jazz Codes Moor Mother album 23-latków (podkreślam) z Londynu sprawia, że lipiec, zupełnie niespodziewanie, wyrasta na najmocniejszy premierowy miesiąc w roku.   

BLACK MIDI Hellfire, Rough Trade 2022