Nie mogę się podobać każdemu
Duże płyty w amerykańskim showbizie mają ostatnio smak superbohaterskich produkcji Marvela. Rzadko bywają całkowitą klapą, ale też są efektem rozwoju techniki na tak zaawansowanym poziomie i podlegają takiej kontroli, że trudno o jakieś ryzyko, które mogłoby nas zaprowadzić w stronę naprawdę zaskakującą i wybitną. Fabryka pracuje raźno, a warunki, w jakich wychodzą poszczególne filmy, nie należą do najwygodniejszych: dyskusja o każdym tytule i sama dystrybucja kinowa trwają kilka tygodni. Bo zaraz przyjdzie kolejny. I trochę tak jest dziś z albumami najpopularniejszych raperów, mających coś ze statusu superherosów. Może z wyjątkiem Kanyego Westa, który zerwał się ze smyczy przemysłu i wydał ostatnio kolejny produkt ewidentnie niedokończony, próbując jeszcze w szaleńczym geście sprzedawać go z urządzeniem do odsłuchu i remiksowania. O albumie nie pisałem, bo nie mam tego czegoś, na czym się go odtwarza, ale nie potrzebuję tego mieć, żeby wiedzieć, że poniósł spektakularną klęskę. Na tym tle Kendrick Lamar, faktyczny następca Westa pod względem statusu i wpasowywania się w gust wielogatunkowej, także pozarapowej publiczności, to ciągle młody wiekiem raper dość daleki jeszcze od wypalenia. Jego Mr. Morale & The Big Steppers, które dyskusje już wywołuje, to superprodukcja stworzona dość zgrabnie – nie przynosi wiele nowego (może bardziej osobistą perspektywę w tekstach i sporą spójność i lekkość w nastawionych na fortepianowe partie beatach różnych autorów), ale ugruntuje pozycję Lamara jako jednego z najpewniejszych bohaterów w dzisiejszym rapie.
The Heart Part 5 było niezłą zapowiedzią tego, co się wydarzy na płycie. Lamar błyszczy w studiu techniką, strzelając sylabami precyzyjnie jak Dr. Strange nutami w jednej z najlepszych scen najnowszego filmu Marvela. I w dużej mierze także celuje w samego siebie. Poza narzekaniem na cancel culture czy internet i inne media znajdziemy tu sporo wątków autoterapeutycznych. Choć niepozbawionych czasem zabiegania o uwagę w iście internetowym stylu – na przykład gdy Lamar rapuje, że przechodził przez coś przez 1855 dni i czekamy tylko, co ujawni, a tu okazuje się, że tyle czasu zajęło mu po prostu tworzenie kolejnej płyty. Mocna jest jednak zarówno ta zainscenizowana (ale na tyle wiarygodna, że podnosi ciśnienie) parominutowa kłótnia między Kendrickiem i jego partnerką Whitney Alford Taylour Paige na samplu z Florence & The Machine w We Cry Together, jak i opowieść o własnej homofobii we wspominającym postać jego transpłciowego wujka Auntie Diaries. Nie mówiąc już o wyznaniu dotyczącym własnego seksoholizmu w Mother I Sober – ze świetnym finałem, kulminacją zgaszoną półszeptem wokalu Beth Gibbons. Są momenty, których nie da się słuchać jako muzyki tła – i chyba dobrze.
Nie ma też przypadku na tej płycie – ani cienizny. Znajdzie się za to odrobina przesady i pompy – już początek (z podniosłym motywem zamienionym później w klamrę) brzmi, jak gdybyśmy słuchali Grega Lake’a w Emerson, Lake & Palmer, a nie rapera z Compton. Dużo też dosłowności i agresywnego języka. Gdyby nie przewijający się na tym albumie motyw zdrady i nałogu seksualnego bijącego się w piersi bohatera, uznalibyśmy z łatwością, że część tego długiego passusu od słów The first time I fucked a white bitch… w Worldwide Steppers to jakiś rasistowski bluzg. Nawet bez tego opowieść wzbudza mocną reakcję: po pierwsze, wyobraźcie sobie białego rapera z tekstem The first time I fucked a black bitch, po drugie – z tym tłumaczeniem seksualnych podbojów na tle rasowym historią opresji wobec Afroamerykanów (Ancestors watchin’ me fuck was like retaliation – rapuje Lamar) jest trochę jak z tłumaczeniem historii Romana Polańskiego przeżyciami z czasów Holocaustu. Raczej emocjonalna zasłona dymna niż prawdziwe tłumaczenie. Może też wkurzać ton obrony wolności słowa, kontynuacja gestów Lamara stającego po stronie gwiazd czarnej muzyki wyciszanych na fali MeToo (afera wokół zdejmowania z serwisu Spotify rapera XXXTentacion). Nie zmienia to faktu, że choć uwierają, takie fragmenty jakoś uwiarygadniają ten osobisty ton faceta, który na swój sposób mierzy się z przeszłością własną i wszystkich Czarnych w Ameryce. I który chyba potrafi się jeszcze wybić na pewną samokrytykę, a przy tym zastrzega w Crown, że przecież nie może się podobać każdemu.
Jednym z leitmotivów jest tu brzmienie fortepianu – z ważną rolą Duvala Timothy’ego. Instrument pojawia się czasem w bardzo oszczędnych kontekstach, jak choćby w Auntie Diaries, ale wykorzystywany jest dość świadomie i pomaga w powolnym budowaniu napięcia, choćby właśnie w tym utworze. Lirycznie Lamar jest tu więc co najmniej ciekawy, muzycznie próbuje lepiej lub gorzej nadganiać za współczesnym eklektyzmem muzyki okołorapowej (bo gatunek się na dobre rozhermetyzował), ale robi to z klasą i bez mizdrzenia się czy udawania młodszych od siebie. Dodatkowo zachowuję tę sygnalizowaną w The Heart Part 5 lekkość podchwyconą u Marvina Gaye’a (w podobnym stylu zamyka album w Mirror), nie tracąc pewnej głębokości. A już dramaturgicznie, podobnie jak we wspomnianej wyżej technice wokalnej, jest mistrzem. Dalekim od przelotnego hajpu i po prostu słusznie docenionym poza hip-hopem. Cała płyta – inaczej niż w analogicznych przykładach rozciągniętych współczesnych konceptów albumowych – wydaje się krótsza niż rzeczywiście jest. I nie należy jej oceniać po okładce i pierwszym kontakcie. Dlatego piszę te słowa wolno i rozważnie, choć pewnie powinienem był na szybko w piątek rano.
KENDRICK LAMAR Mr. Morale & The Big Steppers, Top Dawg 2022