Keith Richards nam dziękuje

Rozmawiałem w piątek z Keithem Richardsem. Serdecznie pozdrawia wszystkich, którzy pomagają uchodźcom z Ukrainy. Zupełnie poważnie. Stres wynikający z tego spotkania – w moim wypadku oczekiwanego z grubsza pół życia, w tym na pewno całe zawodowe – był spory. Ale kiedy Keef mówi: Relax, man!, nie sposób nie wypuścić powietrza. Efekty niebawem na łamach POLITYKI. Ale pożytki z pogawędki z mistrzem nie ograniczają się do tego, co wyszło z samej rozmowy. Dla wypuszczenia powietrza – bo oczywiście pewne aspekty naszej rzeczywistości się na siebie nakładają, a obciążenia kumulują – szedłem za członkami The X-Pensive Winos, żeby wczuć się w to, czego Keith oczekuje od współpracujących z nim muzyków (a potrafią w pewnych aspektach – szczególnie swobody i improwizacji – więcej niż sami Stonesi, co udowadnia wznawiany właśnie Main Offender). I w ten sposób dotarłem m.in. do opowieści Steve’a Jordana, perkusisty Winos, a dziś już też The Rolling Stones. Jordan w jednym z wywiadów wskazał z kolei konkretną płytę (na którą patrzy przez pryzmat gry perkusisty). Odświeżyłem. Kapitalnie nadaje się jako rodzaj feel good music na dziś. A przy okazji, dzięki tej krótkiej rozmowie z Richardsem, mam wśród ulubionych gitarzystów nowego bohatera. Jest nim nie Keith, tylko Ernie Isley. I patrzcie, jaki przypadek: facet dziś akurat kończy 70 lat. 

Isley, młodszy o dziewięć lat od Richardsa, robił karierę pod szyldem formacji gospel założonej przez jego starszych braci – i początkowo w ich cieniu. Bracia początkowo nagrywali dla Motown, odnieśli sukces i przeszli do założonej przez siebie wytwórni T-Neck, nagrywali już własny repertuar, a nie głównie hity innych autorów, jak na początku, no i na przełomowej płycie It’s Our Thing z roku 1969. Ta podoba się bardzo Jordanowi ze względu na grę Woody’ego Woodsona w najbardziej znanym z niej utworze It’s Your Thing, ale pojawił się tu – jako gitarzysta i momentami także basista – właśnie Ernie. Bo kolejni młodsi bracia wciągani byli do zespołu – w końcu w rodzinie, jak to właśnie Ernie kiedyś określił, wszędzie walały się instrumenty. Żeby było śmieszniej – we wklejonym powyżej nagraniu z telewizyjnego występu sam gra akurat na bębnach. Sekcja na całej płycie pracuje oczywiście fantastycznie, ale pod tym względem pozostaje muzycznie bardzo blisko Jamesa Browna (koncerty Isley Brothers z przełomu lat 60. i 70. to eksplozja energii porównywalna z zespołem Browna na żywo, a wyżej w tej dziedzinie podejść trudno). Zresztą część repertuaru formacji – choćby ów It’s Your Thing – to wczesny funk w stylu Browna. Ale gitarzysta się wyróżnia w I Know Who You Been Socking It To czy Give the Women What They Want, a wreszcie we wspaniałej balladzie Love Is What You Make It.   

To jeszcze nie jest brzmienie Isleya z lat 70. – bardzo wtedy cenionego za kapitalne łączenie efektów, szczególnie phasera i fuzza, w charakterystycznych, funkowo-rockowych partiach solowych (tutaj próbka – Ernie już na gitarze). Z wizją bardziej drapieżną, mocno już wtedy inspirowaną Santaną i Hendrixem. Z tej epoki ostatnio częściej wspominamy Nile’a Rodgersa, ale Isleya zapominać nie wolno. Na It’s Our Thing gra delikatnie, w rhythm’n’bluesowym stylu, który tak naprawdę uczyniłby z niego idealnego partnera dla Richardsa. Ma przepiękne brzmienie, zaskakująco dojrzałe jak na 17-latka. I słychać z kolei w tych jego partiach całą tę przyszłość delikatnie akompaniującej wokalistom gitary w soulu i popie, ale zarazem bluesowe zacięcie. A już prawie na finał niespełna półgodzinnej płyty, w Don’t Give It Away, rzuca prościutki riff, który wydaje się już idealnym pomostem między amerykańskim R&B i funkiem a brytyjską inwazją spod znaku fanów bluesa, czyli Stonesami.

Czy przewidywałem, że kiedykolwiek będę tu pisać o The Isley Brothers? Nie bardzo. Ale to jest zdaje się ten moment, do którego trzeba dojść po zaliczeniu wszystkich steelydanów i jonimitchellów, czyli z grubsza szczytowych osiągnięć muzyki środka tego świata. Dla mnie – po zupełnie pobieżnych kontaktach z muzyki The Isley Brothers w przeszłości – to cały nowy ląd do odkrycia. A może i wy poczujecie się lepiej przez 26 minut.      

THE ISLEY BROTHERS It’s Our Thing, T-Neck 1969