Płyta jako załącznik do gitary
Jak już się tu kiedyś zdradziłem, śledzę prasę gitarową (trzymającą się lepiej niż muzyczna). Stąd wiem, że na okładce ostatniego „Total Guitar” stoi dumnie Saul Hudson, czyli Slash – z gołym brzuchem, ale w meloniku. No i przede wszystkim z gitarą marki Gibson. Kiedy żegnałem Eddiego Van Halena, pisałem o tym, jak dobrze przeżyli pandemię producenci gitar. Potem nawet szukałem w tym jakiejś tendencji przyszłości, opisując w innym tekście dobre czasy dla siedzących po domach amatorów. Miło mi, że ten scenariusz się spełnia, chociaż nie przypuszczałem, że sprawy pójdą do przodu tak szybko. Jeszcze w lipcu ubiegłego roku firma Gibson założyła wytwórnię płytową i właśnie dostaliśmy jej pierwsze wydawnictwo: album 4 Slasha z zespołem Myles Kennedy & The Conspirators. Skoro sprzedaż płyt siadła, a sprzedaż gitar osiąga szczyty niepamiętane przez najstarszych lutników, nie zdziwiłbym się, gdyby przynajmniej część gwiazd gitary (szczególnie przez dwa ostatnie sezony z niemal zerową działalnością koncertową) notowała też stosunkowo największe wpływy z reklamowania lub sygnowania własnym nazwiskiem gitar. Ktoś wcześniej czy później musiał wpaść na to, że płyta może być ciekawym dodatkiem do instrumentu.
W tym najnowszym wydaniu „Total Guitar” pojawia się przy okazji również Nergal – też zresztą sygnujący swoim pseudonimem gitary (firmy ESP) – i opowiada o tym, jak jednym efektem jest w stanie obskoczyć zarówno koncerty Behemotha, jak i Me And That Man. I wiecie, taka mała ciekawostka – ten pedał to KHDK LCFR, również sygnowany przez Nergala. Z kolei bardzo długi i pełen szczegółów wywiad ze Slashem kończy ramka „Guitar shopping with Slash”, a po drodze odniesień do marki, z którą gitarzysta Guns N’Roses jest związany od lat, jest tyle, że w każdej innej gazecie trzeba by to opatrywać paroma wielkimi ostrzeżeniami „artykuł promocyjny”. I to prawdopodobnie jest najlepsza odpowiedź na pytanie o zagadkę dobrej formy magazynów gitarowych. Jeśli dodamy do tego klip utworu The River Is Rising – wklejony powyżej – promujący najnowszy album Slasha, z łatwością zauważymy, że nie tylko lider gra na wiośle marki z Nashville. Cała drużyna dzielnie mu sekunduje – nawet basista Todd Kerns posługuje się Gibsonem (choć kojarzony bywał z innymi gitarami – zadałem sobie trud sprawdzenia). W muzyce rockowej, mówiąc krótko, od dawna robi się trochę jak w sporcie: deal reklamowy to nieuchronny krok w karierze zawodnika. Wydanie albumu w Gibson Records to krok kolejny.
Nie to, żebym jakoś strasznie krytykował postawę Slasha. Płyta z Mylesem Kennedym i The Conspirators (z którymi – jak sam mówi we wzmiankowanej rozmowie – gra nieprzerwanie dłużej niż z jakimkolwiek innym zespołem) bliska jest demonstracji dość jednak charakterystycznego stylu tego gitarzysty symbolicznie rozdartego między Wielką Brytanią a USA i stylistycznie zawieszonego gdzieś pomiędzy tradycją blues-rockową a metalowym graniem na ustawieniach typu high-gain. Ma dość charakterystyczny styl, choć zdarty do bólu i niestety w dużej mierze wyeksploatowany i zamknięty na bestsellerowym debiucie Guns N’Roses. Ma też kilka stałych patentów, do których wraca tutaj – i tak riff z Fill My World jest dalekim (i nieco uboższym) krewnym tego ze Sweet Child O’ Mine. April Fool (z tytułu nawet fani śmieją się, że wypuszczony dość wcześnie) ma rytmiczny schemat bliski Welcome To The Jungle. Z drugiej strony – pojawia się elektryczny sitar w Spirit Love, talkbox w C’est La Vie odsyła do Bon Jovi i Petera Framptona, a finałowe Fall Back To Earth prowadzi do kody-solówki, w której pobrzmiewa echo Hotel California, ale też… November Rain. Słucha się tego właściwie bez efektu odrzucenia, choć jest to album, który nie wykracza ani przez moment poza rockowe stany średnie. Za to produkcja – bardzo spłaszczona dynamicznie (nikt nie potraktował wojny na głośność tak serio jak producenci muzyki rockowej) i niemal zmonofonizowana – nie rozpieszcza i obniża jeszcze ocenę całości. Slash, który – jak mówi dla „Total Guitar” – odczuwa presję w czasach technicznej sprawności i płynności, mógłby znaleźć kogoś bardziej sprawnego technicznie, a firmie Gibson powinno zależeć na tym, żeby reklamówka ładnie brzmiała.
SLASH FEAT. MYLES KENNEDY AND THE CONSPIRATORS 4, Gibson Records 2022
Komentarze
Czyżby sytuacja Gibsona równiez się poprawiła? Ostatnio o firmie słyszałem ze dwa lata temu, gdy miała bankrutować… Ale to było jeszcze przed pandemią.
Szczerze mówiąc, to nie spodziewałem się na Polifonii recenzji muzyki Slasha i jego kumpli z Gunów albo Conspirations. To chyba akurat działka, którą zajmuje się Teraz Muzyka lub inne czasopisma i portale muzyczne zajmujące się klasycznym rockiem. Żadnych innowacji, pomysłów lub ideii nowatorskich raczej się nie należy po nim spodziewać. Jasne, jest cała rzesza kolesi, którzy się na jego i Gunsów muzyce wychowali i do dzisiaj darzą go respektem i szacunkiem. Podobnie sprawa ma się odnośnie Eddie Veddera. Wydają płyty lepsze lub gorsze, ale jakiegoś progresywnego spiritu po nich i im podobnych nie należy się spodziewać. No bo i po co? Już dawno wytyczyli sobie swój indywidualny styl i odnieśli nim ogromny sukces, więc po co eksperymentować i ewentualnie wydać się na pośmiewisko oraz ignorancję skoro można iść wytyczoną, wyrobioną ścieżką,
bez jakiegoś większego ryzyka.
P. S. Jakoś nigdy nie mogłem znieść maniery wokalnej Mylesa Kennedyego. O ile w Alter Bridge jeszcze trawię, ale ze Conspirations już mniej
@woyt –> Nie pamiętam gdzie czytałem, ale raportowali, że (podobnie jak Fender) zaliczyli świetne sezony.
Krótko.
Najgorszy utwór: „Fill My World”.
Najlepszy utwór: „Whatever Gets You By”.
Inne lepsze fragmenty: refren „Actions Speak Louder Than Words” i solówka w „Spirit Love”.
Ten elektryczny sitar też jest Gibsona? Wolałbym akustyczny.
Na końcu rzeczywiście jest „Hotel California”.
@ rufus swell
Maniera Kennedy’ego… Brzmi mi trochę jak Ben Kowalewicz z Billy Talent, trochę jak Bruce Dickinson, może też trochę jak Layne Staley z Alice in Chains i jak Scott Weiland z poprzedniego zespołu Slasha.
Archipelago – Echoes to the Sky – zdecydowanie warto. Kolejna jazzowa zaległość z 2021.
Poszukujący i eksperymentujący perkusista Mark Giuliana znów,, wydziwia”:) na swoim nowym albumie,, Music for doing”.
https://youtu.be/ubZFusTKxsA
Słucham gdzie się da Marcina Patrzałka. Nie do wiary co ten młody człowiek wyprawia z gitarą. Odniósł autentyczny, światowy sukces. Sprawdziłem w pańskiej wyszukiwarce, że jeszcze pan się o dziwo o nim nawet nie zająknął.