Poziom średni stanów nieosiągalnych

Zmarł redaktor Daniel Passent. Znaliśmy się jakieś 12 lat, moi redakcyjni koledzy w porywach do pół wieku dłużej, więc nie wychodziłem przed szereg i nie wypowiadałem się w radiu (polecam za to wspomnienie Mariana Turskiego na antenie Dwójki, o pożegnaniach innych anten PR przez grzeczność nie wspomnę). Spojrzenie na kulturę mieliśmy inne – pan Daniel (był jedną z tych osób w „Polityce”, z którymi nigdy nie przeszedłem na ty) zawsze starannie oddzielał wysoką od niskiej, na kolegiach nie zawsze było łatwo, należał bowiem do osób, które potrafią swoje wątpliwości wyrazić wprost w formie grzecznej, lecz otwartej i stanowczej. Przypominałem sobie w takich chwilach jego ostre, złośliwe felietonowe komentarze na temat rodzącej się w Polsce kultury rock’n’rollowej, które przeszły do legendy, z których treścią głęboko się nie zgadzałem, ale których styl podziwiam do dziś. Zresztą jego napisany po latach tekst Jak tępiłem rock’n’rolla – bardzo dowcipny i pełen dystansu – czytało mi się, przyznaję, świetnie. Mijaliśmy się więc w korytarzach, bardzo często rozmijając zarazem w sądach i diagnozach, ale też sąsiadowaliśmy na blogach – co poczytuję sobie za zaszczyt – i mieliśmy okazję zamienić słowo przed albo po kolegium (a red. Passent należał do najbardziej punktualnych i obowiązkowych osób, jakie znam, więc przychodzenie przed czasem często pozwalało na pogawędkę). 

Bo do tej łyżki dziegciu – żeby odwrócić często używany przez Passenta frazeologizm – dodam jednak beczkę miodu. Pan Daniel był bardzo serdecznym kolegą, niezwykle zżytym z redakcją, zawsze biorącym pod uwagę dobro gazety i zdanie czytelników. Słuchał ludzi, lubił pytać o zdanie – czasem prosił o podpowiedź w jakiejś felietonowej kwestii, pytał, kogo powinien zaprosić do Tok FM w danej sprawie, no i pewnie tylko dlatego zajrzał do mnie kiedyś z potwornym dylematem: kogo poprosić o napisanie wstępu do swojego zbioru felietonów, który redakcja właśnie przygotowywała do publikacji. – Panie Danielu – powiedziałem lekko speszony – wydaje mi się, że w takich sytuacjach prosi się o wstęp mistrza i nestora danej dziedziny. I możemy teraz rozważać kolejne nazwiska, ale boję się, że w tej sytuacji rozwiązaniem najbardziej fair byłoby, gdyby napisał pan sobie wstęp sam.      

W felietonach Passenta nie zawsze satysfakcjonowała mnie treść – ba, były rzeczy, o których napisałbym zupełnie co innego – ale styl zawsze. A jeśli zostawimy wyświechtane komplementy dotyczące mistrzostwa tych jego tekstów, zostaje coś moim zdaniem znacznie ważniejszego – ich niezwykle wysoki poziom średni. Najwybitniejsi autorzy miewają lepsze i gorsze momenty, a pan Daniel był autorem, który cyzelował formę do tego stopnia, że zawsze osiągał – ciężko wypracowany, nie mam wątpliwości – poziom erudycyjnego luzu i lekkiego dowcipu. I nawet po osiemdziesiątce i z utrudniającym poruszanie się parkinsonem ciągle bił dowolnego konkurencyjnego autora w bezpośrednim porównaniu. Myślę, że musiał być potwornym utrapieniem dla innych felietonistów, szczególnie tych na prawicy. Bo nie dość, że pisał rzeczy dla nich nieakceptowalne, to zarazem na poziomie nieosiągalnym.  

To zupełnie tak jak grupa Spoon. Bo przecież muszę do wpisu dołączyć jakąś nową płytę. Byt zupełnie spoza felietonowego pola zainteresowań red. Passenta, amerykański zespół rockowy z Teksasu, istniejący od lat 90. i bardzo powoli przebijający się niezwykle starannym rzemiosłem, po kilkunastu latach lądujący w czołówce listy „Billboardu”, ale nigdy, w żadnym momencie nie zaniżający poziomu. Nigdy nie zostałem ich wielkim fanem, a zarazem nigdy się na ich albumie nie zawiodłem. Lucifer on the Sofa, tytułowy utwór na nowej płycie, który skądinąd kryje w sobie najwyraźniej jakiś lekko tylko metaforyczny obrazek odchodzenia (What am I gonna do/ With your last cigarettes/ All your old records/ All your old cassettes?) to jeden z lepszych, bardziej poruszających utworów, jakie w tym roku usłyszałem – zgaszony rock z pierwiastkiem eleganckiej, lekko powściąganej emocji. Daleki pewnie od tej krzykliwości, którą red. Passent zaobserwował pół wieku temu w Hali Mirowskiej. Ale zarazem coś niosącego już wyraźny pierwiastek rocka – jak brzmienie gitary na lekko tylko przesterowującym się wzmacniaczu. I coś, czego natychmiast chce się posłuchać po raz kolejny. Podobnie jak – przy pewnych nierównościach całego albumu – rozpoczynający jego program Held, świetny cover piosenki z repertuaru grupy Smog. 

Tyle o muzyce, bo trochę nie wypada przesuwać w jej stronę środka ciężkości tego wpisu. Smutek tych wczorajszych okoliczności uświadomiłem sobie, kiedy dostałem dwa tygodnie temu wykaz blogowych statystyk za styczeń. Polifonia nie miała w tym miesiącu jakichś wybitnych osiągów, ale mimo to w naszym redakcyjnym rankingu awansowałem o oczko wyżej. Dlaczego? Dopiero po paru minutach zdałem sobie sprawę, że to tylko dzięki absencji red. Passenta, zwykle zajmującego pozycję numer jeden. Nie spodziewałem się, że kiedy już pójdę do góry w statystykach, zupełnie nie będzie mnie to cieszyć.  

A – i jeszcze jedno. Moim drobnym wkładem we wspominanie pana Daniela – że tak uchylę rąbka tajemnicy czytelnikom niniejszego bloga – jest dżingiel podkastu Passent & Passent. Mój pierwszy raz, który brzmieniem, dyskretnie i kulturalnie mam nadzieję, choć pewnie daleko od tej elegancji Spoon, nawiązuje jednak do kultury rock’n’rolla.     

SPOON Lucifer on the Sofa, Matador 2022