Poszukiwanie zaginionej pasji

Dziś coś, co już dawno miałem tu opublikować, czyli kilka słów o książce wydanej pod koniec ubiegłego roku i będącej pomysłem teoretycznie skazanym na drugorzędność. Bo sama próba zmierzenia się z historią amerykańskiego jazzu z perspektywy dalekiego kraju nad Bałtykiem to godna odnotowania brawura. Ale napisana przez Piotra Jagielskiego Święta tradycja, własny głos. Opowieści o amerykańskim jazzie okazuje się czymś bardziej znaczącym niż się z pozoru wydaje. Owszem, jest galerią pełnokrwistych, świetnie scharakteryzowanych bohaterów, ale nie tylko. Owszem, jest próbą odniesienia się do różnych mitów związanych choćby ze sceną loftową czy prapoczątkami jazzu w Ameryce, ale nie wyłącznie. Jest też zbiorem anegdot i legend towarzyskich – w stylu np. tej o obsesji Paul Desmonda na punkcie Audrey Hepburn – ale krzywdzące byłoby sprowadzanie jej do tego.   

W tym przypadku ważny jest moment zaczepienia. Bo swoją opowieść Jagielski snuje z pasją i wielką wiedzą (kiedy pisze o kolejnych bohaterach – Armstrongu, Monku, Rollinsie – ma się wrażenie, że przeczytał i obejrzał na ich temat wszystko), ale daje się ponieść dygresjom i anegdotom. Ta książka jest bardziej autorskim cyklem luźnych gawęd, kładących akcent na pewne detale i momenty niż historią gatunku. Ma to swoje niezaprzeczalne zalety – w tym taki, że okazuje się całkiem niezobowiązującą pozycją do poczytania także dla czytelnika spoza ścisłego grona fanów jazzu. Ale ma tę wadę, że człowiek, który to i owo już czytał i słyszał, będzie poszukiwał właśnie jakiegoś punktu zaczepienia. Ja taki znalazłem w rozdziale o Lee Konitzu – jednej z tych wybitnych postaci, które zabrała nam pandemia – kiedy Jagielski prowadzi błyskotliwą opowieść o tym, kto naprawdę stworzył cool jazz i o tym, gdzie w ogóle jazz się kończy, jak się czują utytułowani muzycy, słysząc prośby o powrót do przeszłości. Tu przystanąłem, bo rzecz dotyka ważnej prawdy o stopniowym wypychaniu jazzu na margines w zbiorowej świadomości: nie nadaje się mianowicie do łzawych powrotów, rzecz nie polega na odegraniu TEGO SAMEGO szlagieru, jak u najwybitniejszych rockandrollowców, ale na zagraniu go zupełnie na nowo. Jazz jest jak rzeka – próba wejścia do tej samej kończy się potwierdzeniem mądrości z przysłowia.   

Niezależnie od tego, co autor chciał zawrzeć w tej książce – bo robi tu przecież wiele rzeczy naraz: wydobywa społeczne i polityczne sensy z instrumentalnych wypowiedzi jazzmanów, spaceruje po Nowym Jorku, spotyka swoich bohaterów na koncertach w Polsce, prowadzi domowe dialogi z Wiktorią, przekonując do swojego spojrzenia na jazz tę drugoplanową, ale ważną bohaterkę książki – portretuje tu także stan ducha czasów, gdy masowy słuchacz w Ameryce o jazzie zapomina. I być może to polskie spojrzenie wcale nie jest bardziej egzotyczne, gorsze czy mniej uprawomocnione niż tamtejsze. Bo dostępność takich postaci, jakie się tu przewijają w gronie osobiście przepytanych bohaterów – a w praktyce także stawki, jakie trzeba zapłacić najwybitniejszym spośród nich, nieporównywalne ze stawkami w innych rejonach show biznesu – świadczy o dość niskim społecznym statusie jazzu w tych czasach. Ten fenomen widać tu między wierszami. Kiedyś, jak wspomina Sonny Rollins, muzyk jazzowy to był wolny człowiek, z fachem w dłoniach. Oglądały się za nim najpiękniejsze dziewczyny, nosił najmodniejsze ubrania. A potem okazało się (jak zauważa Branford Marsalis), że oczekiwanie sukcesu na tej drodze to głupota (To chyba najgłupsza rzecz, jakiej można oczekiwać od jazzu: że przyniesie ci sukces). Między fantastycznymi życiorysami wielkich bohaterów a ich emerytalnym statusem materialnym jest znaczący dysonans. W najogólniejszej perspektywie staje się więc Święta tradycja, własny głos opowieścią o pewnym zaburzeniu systemu wartości związanych z muzyką i próbą przełamania niezrozumienia, które ją otacza. I także w tym sensie jest to książka dla szerokiego, a nie tylko środowiskowego odbiorcy.

PIOTR JAGIELSKI Święta tradycja, własny głos. Opowieści o amerykańskim jazzie, Czarne, Wołowiec 2021, s. 304