Trzy mocne ilustracje
To trochę jak z nominacjami do tegorocznych Paszportów POLITYKI, gdzie w trzech dziedzinach (Muzyka popularna, Muzyka poważna, Teatr) znaleźli się przeróżni twórcy muzyki ilustracyjnej – teatr i film mocno się poszerzyły na twórców z kręgu tzw. estrady. Czego dowodem zresztą kolejne soundtracki Jonny’ego Greenwooda (w tym roku Spencer i Psie pazury). No i kolejne ekranowe i telewizyjne występy duetu Nick Cave & Warren Ellis. Ci ostatni w dziedzinie muzyki ilustracyjnej stwarzają warunki nierównej konkurencji. Bo z jednej strony piszą głównie muzykę instrumentalną, z drugiej, kiedy już trafi się utwór instrumentalno-wokalny – a na ich najnowszej ścieżce dźwiękowej do dokumentu La panthère des neiges jest kilka takich fragmentów, można odnieść wrażenie, że słyszymy kolejny album Cave’a. W końcu Cave to chwilowo we wszystkich wariantach po prostu duet z Ellisem. Aranżacje smyczkowe pojawiają się częściej na jego autorskich płytach, dominują podobne nastroje. Nawet jeśli We Are Not Alone z napisów końcowych filmu (którego nie widziałem i pewnie nieprędko zobaczę – po obiegu festiwalowym wszedł do kina na razie tylko we Francji) to piosenka najmocniej przypominająca stare utwory The Bad Seeds od dawna.
Dziś będzie głównie o filmach, których nie widziałem, bo podobnie niewygodną sytuację mam z irlandzko-brytyjsko-polskim Wolfem Nathalie Biancheri, który premierę miał na festiwalu w Toronto, ale nie trafił dotąd do polskich kin. Bardzo niewygodnie jest mi oceniać soundtrack filmowy tylko w oderwaniu od obrazu. Ale opublikowana właśnie (nakładem Back Lot Music) muzyka Stefana Wesołowskiego – choć ma ewidentnie ilustracyjny charakter, podzielona na krótkie fragmenty – na pewno się broni samodzielnie. Impresyjne, głębokie utwory polskiego kompozytora, choć nie epatują szczególną intensywnością czy hałasem, robią spore wrażenie. Wydają mi się bardziej marzycielskie niż dramatyczne, bardziej uduchowione niż intensywne, choć jest w nich też sporo suspensu, a między Happiness a The Cage dominują niepokojące basowe drony i pomruki. Całość pozostaje blisko hybrydowej konwencji – między kameralistyką a elektroniką – którą sobie Wesołowski obrał także w nagraniach autonomicznych. A finałowe Claws Out wykonywane przez odtwórczynię głównej roli Lily Rose-Depp (tak, to córka Vanessy Paradis i Johnny’ego Deppa – czas szybko mija) miałoby szansę być także hitem podczas koncertów Wesołowskiego. No i śrubuje ten zestaw oczekiwania, jeśli chodzi o sam film.
Na koniec muzyka ze spektaklu teatralnego zrealizowanego przez Natalię Korczakowską w warszawskim Teatrze Studio na motywach powieści Kraksa J.G. Ballarda. Temat – znany szerzej także z filmu Crash Cronenberga – jest popkulturowo przerobiony na wszystkie strony. I potężny także od strony muzycznej – włącznie z tym, że o dziejach utworu Warm Leatherette inspirowanego właśnie tą książką Ballarda dałoby się nakręcić krótki dokument. Różnych reakcji na Ballarda w muzyce nie będę nawet próbował tu wymienić.
Jacek Sienkiewicz jako autor takiej muzyki to wybór paradoksalny – zarazem wizjonerski, jak i w pewnym sensie oczywisty. Wizjonerski, bo sprowadza do teatru postać jednego z najważniejszych polskich producentów ostatniego ćwierćwiecza, którego styl wcale mi się z myśleniem polskiego teatru o muzyce nie kojarzy. Ale oczywisty, bo przecież techno, tak samo jak współczesny masowy przemysł motoryzacyjny, ma swoje źródła w Detroit. A skoro już opowiadać o tym, jak kraksy samochodowe mogą wywoływać podniecenie seksualne, to dlaczego nie wykorzystać brzmień znanych z Detroit techno – te nas w istocie wprowadzają w klimat muzyki do KRASZ (opublikowanej właśnie osobno przez Recognition). Ta jednak stopniowo – i w bardzo pociągający sposób – mutuje na naszych uszach w konwencję ciężkiej, minimalistycznej psychodelii (Drive mógłby po pewnych przeróbkach być utworem formacji Lotto – nota bene jest nowa solowa płyta Mike’a Majkowskiego!) albo ambientu (Garaż, Queen). Na koniec Johannes Brahms w jednej z fantazji z op. 116. Te długie formy Sienkiewicza stanowią pod każdym względem samodzielną jakość – w tym wypadku teatr wymusił ożywcze spojrzenie na własny styl. Niby autor nie musiał się ruszać daleko, ale jednak doszło tu do ciekawego odświeżenia i efekt końcowy jest jak najdalszy od katastrofy.
Od dziś dostępny jest (pod tytułem Recognition Zero) jeszcze jeden materiał Sienkiewicza – archiwalny zestaw niepublikowanych produkcji z domowego studia zrealizowanych jeszcze w latach 90.