Plaster na rano

Skoro – jak już wielokrotnie dowiedziono – płyta niezła dziś, ale odłożona na 20-30 lat, staje się jeszcze lepsza, to czemu od razu nie nagrać takiej odłożonej? Pokusa, żeby nagrywać albumy z miejsca stare, jest obecna w muzyce rozrywkowej od lat i przyniosła parę naprawdę imponujących rezultatów – jak Back to Black czy Random Access Memories, żeby się odwołać do tych co głośniejszych. Wydany w piątek album An Evening with Silk Sonic wpisuje się w tę tendencję. I jest jednocześnie jednym z lepszych ostatnio przykładów feel good music, bardziej osobnej szuflady niż nurtu, choć z zawartością bliską najczęściej afroamerykańskiej tradycji soulu i R&B. To rodzaj albumu, który nawet z poniedziałkowego poranka zrobi wam piątkowy wieczór. Ale pytanie: czy wystarczy na kolejne dni? Tygodnie? Miesiące?      

Całość zapowiadano od dawna, ale i tak traktuję ją w kategoriach miłej niespodzianki: wybitny młody (35 lat) producent, wokalista i perkusista z Kalifornii spotyka zdolnego młodego (36 lat) multiinstrumentalistę i wokalistę, który w swoim pokoleniu wydaje się jednym z lepszych przybliżeń Michaela Jacksona. Już samo Leave the Door Open ich duetu Silk Sonic było w marcu objawieniem, a z czasem urosło do rangi jednego z singli roku w muzyce środka. Utrzymane w umiarkowanym tempie, leniwe, rozluźniające, delikatne, gładkie jak ten noworodek z tekstu (smooth like a newborn – tam w kontekście golenia), pozostaje najlepszym utworem na wydanym w piątek albumie. Pozostajemy tu w kręgu brzmień filadelfijskiego soulu, czyli na rozdrożu gatunkowym afroamerykańskich stylistyk lat 70. – trochę funku (z mocniejszymi odniesieniami do Jamesa Browna we Fly As Me i jednym z moich faworytów 777), trochę erotyki soulowej (After Last Night z Thundercatem i Bootsy Collinsem – swoją drogą nawet poświntuszyć dziś łatwiej na silniku retro), dużo smyczków, z najbardziej chyba definicyjnie filadelfijskim Skate, które podprowadza nas już pod drzwi dyskoteki. No i przywodzącym na myśl Earth, Wind & Fire Blast Off na koniec. Jednym słowem: panowie z Silk Sonic, wraz z instrumentalistami głównie ze swojego pokolenia, z dużym wyczuciem odnoszą się do ery przed swoimi narodzinami. Chórki są bezbłędne (Put On A Smile), orkiestracje smyczków nie odbiegają od oryginałów z epoki, a prace archeologiczne obejmowały takie szczegóły jak odnalezienie właściwej starej konsolety, skompletowanie zestawu instrumentów, włącznie z dzwonkami o odpowiednim brzmieniu czy sitarem firmy Danelectro.   

An Evening… to płyta niebywale przyjemna, choć krótka (31 minut), dość przy tym jednolita, jednorodna – by nie powiedzieć: jednostajna – która płynie gładko, wzbudza zachwyt, ale też nie zaskakuje. A czy ważna? Na pewno dla Bruno Marsa, który w ten sposób zrealizował najznakomitsze przedsięwzięcie w karierze. Co do Andersona .Paaka – miałbym nadzieję na więcej nawet bardziej wybitnych nagrań, bo podoba mi się kierunek, w jakim zmierza, modernizując brzmienie soulu – niekoniecznie, jak tu, po prostu rekonstruując przeszłość. Nie mam wątpliwości, że obaj mogą przygotowywać półki na kilka nagród Grammy – więcej byłoby, gdyby opublikowali album przed 30 września (wydany 12 listopada, będzie się liczył dopiero w rozgrywce za rok), ale domyślam się, że potrzeba podarowania słuchaczom czegoś miłego w środku listopada była ważniejsza. I doceniam ten fakt, mam jednak niejasne przeczucie, że jeśli ten album odłożymy na dalsze 20-30 lat, jego wartość już nieco spadnie zamiast wzrosnąć.  

SILK SONIC (BRUNO MARS, ANDERSON .PAAK) An Evening with Silk Sonic, Aftermath 2021