Serce w panierce
Nowy album grupy Low – zredukowanej dziś właściwie do duetu Sparkhawk/Parker i ich producenta BJ Burtona – ukaże się jutro, ale wykorzystam fakt, że miałem go już okazję osłuchać. Rzęzi i charczy, co jest w tej sytuacji oczywiście oznaką odmłodzenia, a nie odwrotnie. Bo działającym od prawie trzech dekad muzykom Burton na płytę numer 13 stworzył brzmienie dość wyjątkowe i łączące wodę z ogniem. Choć zarazem można je odczytać jako kontynuację dotychczasowej współpracy z Low i próbę pokrycia dymem sceny w sytuacji, w której grupa nie ma niczego na tyle nowego w ofercie, żeby się ekscytować. A jednak – ślady ekscytacji tu i ówdzie widać.
Poprzedniej płycie Low Double Negative wystawiłem recenzencką laurkę i przyznałem nawet tytuł płyty roku w dorocznym rankingu Polityki. Album Hey What wydaje się na tym tle bardziej próbą zwrócenia uwagi samą formą niż – jak tam – dopisaniem tej formy do emocji, zasadniczo politycznych, które zespół chciał przekazać. Tu zaczyna się ciosem i – mimo wszystko – pewnym zaskoczeniem w metalicznym, minimalistycznym i zarazem ekspresyjnym White Horses, ale chwilami zamienia się w płytę manieryczną, żeby nie powiedzieć – leciutko nużącą, przynajmniej nieco bardziej niż dwa poprzednie albumy. A to jest przecież dyskografia wyłożona świetnymi płytami jak polskie place kostką Bauma.
Nie namawiam do tego, żeby podchodzić do nowego Low z jakąkolwiek niechęcią, tylko żeby nieco schłodzić odbiór – to wciąż bardzo dobra płyta, ale pod panierką przesterów, obejmujących nierzadko cały instrumentalny akompaniament, kryje to samo wokalne frazowanie, te same dwugłosy i bardzo podobne rozwiązania melodyczne z głębokiej tradycji – choćby te potężne interwały Don’t Walk Away to przecież dalekie echo Presleyowskiego szlagieru Can’t Help Falling In Love. Ciągle jesteśmy w rozciągniętej, granej z większym namaszczeniem wersji prastarej muzyki rozrywkowej. A to, co z tym wszystkim robi Burton, brzmi bardziej jak noise’owy remiks niż reżyseria w stylu Teo Macero. Choć, przyznaję, elementy tej ostatniej też są, głównie w postaci przejść/łączników między utworami. I ten trik niewątpliwie pomaga przyswoić album jako zwartą całość.
Nie sposób też odmówić Burtonowi wyobraźni w obrębie stosowanych ekstremalnych rozwiązań – w Days Like These, jednym z trzech kluczowych fragmentów (obok Hey What i finałowego The Price You Pay – w mojej opinii, rzecz jasna), poruszamy się na przykład od delikatnej ingerencji w stylu wokodera, aż po potężny przester. Ingerencja obejmuje tu zresztą także partię wokalną. Zestawienia z Bon Iverem i jego wyprodukowanym przez Burtona 22, A Million, mają sens, ale też od razu ostrzegają przed nadmierną ekscytacją, bo tego typu rozwiązania lubią się z czasem przejadać. Na szczęście efekt końcowy Hey What został skontrolowany (nie ma śladów loudness war, przynajmniej w wersji winylowej, którą słyszałem) czytam jak ingerencję niemal staroświecką – w paru momentach te zabiegi przypominają efekt zastosowania starego fuzza. I zdają się nawiązywać do korzeni „zepsutego” brzmienia, czyli wypadków sprzed 60 lat, kiedy w amerykańskim studiu nagraniowym przepalał się kanał w konsolecie. Może jest to jest to jakiś prosty w swojej wymowie gest wskazujący na to, że psuje się sam świat, z Ameryką na czele?
Być może, ale zyskując coś atrakcyjnego z wierzchu, odwracamy zarazem uwagę od znaczenia samych tekstów i piosenek kryjących się za nagraniami. Czy najlepszych w dorobku Low? Na pewno nie. Czy wyjątkowych w tym – już dziś bardzo dobrym muzycznie roku – nie sądzę. Dobry pomysł brzmieniowy to coś, co zostaje w głowie, ale nie zapominajmy też, że w wypadku gwałtownego łączenia wody z ogniem część materii wyparowuje.
LOW Hey What, Sub Pop 2021, 7/10