Ludzie z Dublina 2021

Hasło „ludzie z Dublina” kojarzy mi się z sytuacją, gdy nic nie rozumiem. Nie chodzi nawet o samego Jamesa Joyce’a i jego książkę Dublińczycy. Chodzi o seans filmowy – dawno temu, bo jakieś 30 lat temu w środku wakacji spędzanych u znajomych we Francji tamtejsza kinomaniaczka prenumerująca „Cahiers du Cinéma” zabrała mnie na film Ludzie z Dublina w reż. Johna Hustona (który notabene zmarł przed premierą), ekranizację jednego z opowiadań z Dublińczyków. Dzisiaj, próbując go sprawdzić, odkryłem, że po polsku pokazywano go jako Zmarli. Przyznam, że polski tytuł trochę by mi pomógł w interpretacji, ale wtedy byłem na przegranej pozycji: francuskiego dopiero się uczyłem, więc dialogi bohaterów stanowiły dla mnie spore wyznanie. W oryginale ekranowi mieszkańcy Dublina prowadzili podczas niekończącego się przyjęcia niekończące się dialogi o dość prozaicznych sprawach w języku angielskim, wtedy znanym mi już trochę, głównie z tekstów piosenek, ale w tej wersji, niestety, z francuskim dubbingiem, który sprawy nie ułatwiał. A ponieważ wszystko rozgrywa się w dialogach, siedziałem jak na tureckim kazaniu i zraziłem się do Dublińczyków na wiele lat – po to tylko, żeby teraz, na fali sentymentu wynikającego z wieku, dowiedzieć się, że to opowiadanie traktowało m.in. właśnie o wspominaniu dzieciństwa. W każdym razie po wielu latach dalej czegoś nie rozumiem – jak to się dzieje, że pięciomilionowa Irlandia ogrywa w muzyce pop 39-milionową Polskę tak regularnie. Już nie tylko na poziomie języka, ale wizji, przygotowania technicznego, umiejętności kompozytorskich. 

Dziś oczywiście przykłady – trafiły się akurat dwa z jednego premierowego piątku. Po pierwsze, od dawna nieźle zapowiadająca się płyta Fever Dreams grupy Villagers pod wodzą Conora O’Briena (Domino, 7/10). Chyba najbardziej udana z dotychczasowych, co zwiastowały single – The First Day, a szczególnie So Simpatico, z pozoru niepozorne, ale rozwijające się i wychodzące z bezpiecznej folkowej niszy (a tu szufladkowałem O’Briena, zatrzymawszy się na Where Have You Been All My Life?) w kierunku wyrafinowanego aranżacyjnie, marzycielskiego popu. Jest na Fever Dreams coś z późnych roczników 90., z albumów Mercury Rev i ówczesnych działań The Flaming Lips. Na pewno też zostawiła tu ślad owocna współpraca O’Briena z Paulem Wellerem. Nowy album Villagers nie jest może monolitem, ale w najlepszych fragmentach słychać duży luz i rozmach – to muzyka, która jednocześnie może zainteresować fanów Destroyera i Lambchop, ale przy okazji ma rozmach kojarzący się chwilami z Johnem Grantem, a nawet Queen. Świetne partie sekcji dętej i parominutowe solo saksofonu w So Simpatico przekonują do kolejnych odsłuchów.       

26-letnia Orla Gartland też pochodzi z Dublina. Jest teoretycznie debiutantką, ale ma za sobą całą serię epek i niemałych sukcesów (jedna z piosenek wskoczyła na ścieżkę dźwiękową serialu Normal People). A tytuł albumu Woman on the Internet (7-8/10) przypomina, że gwiazdą internetu nie stała się wczoraj. Ma ćwierć miliona subskrybentów jako youtuberka i choć startowała od zupełnie innej konwencji, też raczej folkowej, dziś nawet te jej najstarsze filmy ciągle robią niezłe wrażenie. Szczególnie jeśli chodzi o umiejętności Gartland jako wokalistki i akompaniatorki, która stawia na solidniejsze podstawy niż dobry kontakt z fanami (co do całego procesu robienia kariery w sieci ma zresztą mieszane uczucia). Zmieniły się zupełnie aranżacje – raczej oszczędne, ale mocne, powerpopowe, momentami dość taneczne w charakterze. Sama autorka mówi o swoich piosenkach jako o nierozcieńczonych. I rzeczywiście, materiał nie pachnie malizną, jest prosty, konkretny, bardzo przebojowy. Zawiera też najmocniejszy irlandzki hit o zombie od czasu… tak, od czasu The Cranberries. Proszę sobie sprawdzić. Skoro już próbuję udowodnić, że wszystko w Dublinie wychodzi, to obejmuje to również piosenki o zombie.