W swojej bańce możesz być, kim chcesz
Amon Tobin kończył właśnie kolejną płytę, zapowiedzianą na wrzesień 2021, ale w jego wytwórni Nomark działo się dużo. Cujo nagrał utwór z Two Fingers, ciągle sprzedawał się folkowy Figueroa, na którego singlu End of Summer pojawił się ostatniej jesieni zdolny Only Child Tyrant. A teraz nowy album wypuścił właśnie Stone Giants, świeży zawodnik, chyba nieprzypadkowo debiutujący latem, bo gra muzykę trochę mocniej przesyconą słoneczną psychodelią (choć posępna też bywa – choćby w Fairweather). Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że cała szóstka wymienionych artystów to jedna i ta sama osoba. Najwyraźniej żeby przetrwać w tych trudnych czasach nawet znany producent, jakim z pewnością jest Brazylijczyk Amon Tobin, musi pracować na co najmniej sześciu etatach. W poniedziałek nagrywać pod własnym nazwiskiem, a potem przez pięć dni każdorazowo jako kto inny. Jest to być może pomysł na przyszłość dla wielu twórców, fantastyczny dla fanów, ale obarczony pewnymi niemiłymi konsekwencjami.
Przede wszystkim, Amon Tobin stara się przejść na abonament. Wiemy wszyscy, że system subskrypcyjny dziś wzbudza wielkie nadzieje. I za jedyne 60 dolarów – albo aż 60 dolarów (lub więcej) – rocznie można dostawać w wersjach cyfrowych wszystko, co zrobi, w tym rzeczy niedostępne nigdzie indziej, jak ta współpraca Cujo z Two Fingers, której sam nie słyszałem, bo przyznaję, że abonamentu płacić nie chcę, jestem już obstawiony abonamentami jak spółki skarbu państwa rodzinami polityków partii rządzącej. Nie wiem, czy przyjmę więcej.
Dobra strona tego systemu to oczywiście święty spokój dla wykonawcy – dostaje kasę z góry, planuje sobie rok i pracuje na w miarę godnych warunkach. Jeśli – a to przypadek Tobina – ma sporą grupę fanów, może pewnie przez kilka sezonów działać na tej zasadzie, kierując ofertę przede wszystkim do nich – ofertę dużą, bez wielkiego przebierania w pomysłach, z programem próbującym zrekompensować tymże fanom wpłaty. Co mobilizuje do nagrywania, ale też przekierowuje kreatywność nie na podbijanie nowych słuchaczy, tylko integrację tych już namówionych do subskrypcji. Co bywa już złą stroną tego systemu.
Słychać to trochę na albumie Stone Giants. Z nazwy to niespodzianka. W stylu – coś wypełniającego przestrzeń pomiędzy Amonem Tobinem a jego projektem Figueroa, z dużą domieszką psychodelii, takiej o nieco bardziej rockowej proweniencji, ze szczyptą uwspółcześnionych Floydów z okresu Meddle (utwór A Well Run Road), choć brzmienia są mocniej zniekształcone, ciepłe, trochę senne, nawiązujące do produkcji Warpa czasów Broadcast i Boards Of Canada. Zresztą estetyka brzmieniowa jest największą zaletą albumu zatytułowanego West Coast Love Stories. Same piosenki – bo mamy tu do czynienia z piosenkami, a główny bohater śpiewa – wydają się już mniej przekonujące, szczególnie słuchane nie po raz pierwszy czy drugi, tylko piąty i siódmy, gdy czar pierwszego kontaktu pryska. Bardzo podoba mi się Metropole, robi wrażenie wspomniane Fairweather, ale w większości zaczynają się wydawać podejrzanie drugorzędne. Owszem, ciągle na jakimś poziomie być może nieosiągalnym dla większości, ale niewnoszące wiele do dyskografii utytułowanego artysty.
Czy West Coast Love Stories to płyta zła? Skądże znowu, Amon Tobin granicę good enough rządzącą dzisiejszym światem kultury (i abonamentów) zna lepiej niż politycy opozycji polską konstytucję, ale nie da się ukryć, że produkcja wydana pod szyldem Stone Giants nawet nie zagraża najważniejszym tytułom w dorobku Brazylijczyka. Ba, mam przemożne wrażenie, że nie miała zagrozić. I to jest coś, czego się obawiam w związku z rozrastającym się systemem subskrypcji. W większości wypadków nie będzie w nim chodziło o uwiedzenie słuchacza bezczelną wielkością, tylko o zaspokojenie subskrybenta większą dawką tego, w czym rozpoznaje bez trudu twórczość ulubionego artysty. A część z takiej muzyki nawet z tej bańki fanowskiej nie wyjrzy.
STONE GIANTS West Coast Love Stories, Nomark 2021, 6/10