Z historii płyt na 10/10
Co jakiś czas pojawiają się tu pytania o system ocen. Szczególnie ocena 10/10 budzi zawsze wątpliwości i pytania o sens wystawiania jakiegoś dodatkowego świadectwa klasykom, które już klasykami są, bez względu na opinię pojedynczego słuchacza. Podzielam te wątpliwości, bo pewnie większość płyt na dziesiątkę wyciąga nie retoryka recenzentów, tylko jednak fakt, że słuchacze je pokochali, a z biegiem czasu same stają się jakimś świadectwem, dokumentem czasów, w wyjątkowo sprzyjających okolicznościach skupiającym ich klimat jak w soczewce nie w 500-stronicowym tomie albo dwugodzinnym filmie fabularnym o milionowym budżecie, tylko w czterominutowej piosence. W tym wypadku już tytułowy (i singlowy) utwór What’s Going On z przełomowej płyty Marvina Gaye’a był czymś takim i śrubowałby ocenę albumu w pobliże oceny maksymalnej. W tym tygodniu obchodzimy 50-lecie tego albumu, więc poniżej kilka słów – zanim jeszcze zdążycie się znudzić celebrowaniem rocznicy. Bo samą płytą znudzić się trudniej.
Singlowe What’s Going On sygnalizowało od razu wszystko to, co było ideą tego albumu: przerażenie stanem Ameryki w późnej fazie wojny w Wietnamie, z ważną postacią wracającego z frontu Frankiego, brata Marvina (hasło brother bywa więc na całym albumie i zwrotem używanym w stosunku do czarnoskórych braci, i figurą chrześcijańską, i odniesieniem do konkretnej osoby), a także brutalnością policji podczas antywojennych manifestacji, postulat deeskalacji konfliktów, a nawet przełożenie na muzykę taktyki biernego oporu promowanej przez Martina Luthera Kinga. Dużo jak na rozrywkowe nagranie, które trafiło błyskawicznie na szczyt soulowej – ale też popowej – listy przebojów.
Jednocześnie piosenka (w wersji singlowej z premedytacją wyciszona po amatorsku w dość zaskakującym geście, pamiętana też za prowadzone równolegle osobne linie wokalne – efekt studyjnego przypadku, wykorzystany jako leitmotiv płyty) stała się też symbolem konfliktu i twardszego już – wcale nie tak pasywnego – oporu piosenkarza wobec oczekiwań show biznesu. Działająca w Detroit wytwórnia Motown była fabryką hitów, kierowaną przez czarnych, zatrudniającą czarnych i zwracającą się w znacznej mierze do czarnej publiczności. Ale z akcentem na „fabrykę”. Szef firmy, Berry Gordy, nie bardzo interesował się rozbuchanymi, artystycznymi projektami albumowymi, a to był zasadniczo niemal koncepcyjny album – z repryzą pierwszego tematu wracającą na końcu finałowego Inner City Blues. A samą tytułową piosenkę Gordy uznał za nierokującą żadnych nadziei, co doprowadziło do eskalacji konfliktu z wykonawcą – Motown w pierwszym odruchu w ogóle nie chciało nagranego materiału opublikować, przynajmniej w tym kształcie. Mimo entuzjastycznych głosów zaangażowanych w nagranie muzyków, którzy doceniali ambicję Gaye’a, by soul urozmaicić elementami jazzu i dograć partie miejscowej orkiestry symfonicznej pod batutą (także entuzjasty projektu, a to nie była jego pierwsza praca dla Motown) Davida van DePitte’a. Ostatecznie rzecz okazała się – jak to bywa w takich sytuacjach – jednym z największych sukcesów wytwórni. Choć była przy tym, jak wspominał bodaj Renaldo Benson (ważny współpracownik Gaye’a, który namawiał go na „poważniejsze” tematy), jednym wielkim fuck you w stronę wytwórni, tyle że rzuconym z wielką miłością.
Nie twierdzę oczywiście, że był to pionierski głos buntu czy rewolucji społecznej w czarnej muzyce – skrzywdziłbym w ten sposób Jamesa Browna, Gila Scotta-Herona, Billie Holiday i kilkoro innych artystów. Ale dla samego Gaye’a płyta była kompletną zmianą kursu. Nagrał ją, jako 11. w karierze autorski album, pod dłuższej przerwie – niecodziennej jak na Motown, które swoje gwiazdy eksploatowało w latach 60. do granic możliwości – i przy okazji jej promocji przestał się pokazywać w eleganckim garniturze sklejonym wtedy jeszcze z wizerunkiem czarnoskórych gwiazdorów estrady. A zaczął – w charakterystycznej wełnianej czapce. Przeobrażał się tym samym w gwiazdę czarnej muzyki nowych czasów – zamiast przyklejonego uśmiechu scenicznego oferując refleksję społeczną, no i marihuanowy luz – podobno dziesięciodniowe sesje, które spędził przy fortepianie, otoczony był kłębami dymu. W całym tym niezwykle spójnym, jeśli chodzi o sferę emocjonalną, materiale słychać pewną delikatność, spokój i czułość w znaczeniu, powiedzielibyśmy dziś, dość Tokarczukowskim.
Prywatnie Marvin Gaye też odzyskiwał wewnętrzny spokój i równowagę po okresie niezwykle trudnym, który znaczyły choroba i śmierć przyjaciółki (i partnerki scenicznej) Tammi Terrell, rozpad małżeństwa, problemy z twardszymi narkotykami i poczuciem własnej wartości, z kulminacją w postaci próby samobójczej. Jak często w takich przypadkach bywa, uciekł w duchowość. Spotkał tam najwyraźniej ducha Coltrane’a, bo wielu krytyków usłyszało w najbardziej żarliwych momentach What’s Going On (które oczywiście receptę na zło zewnętrznego świata znajduje w Bogu i miłości) soulową odpowiedź na Love Supreme. Do tego stopnia, że Gaye utrzymywał podobno w rozmowie ze Smokey Robinsonem, że sam Bóg pisze ten album poprzez niego – takie wspomnienie znalazło się przynajmniej w tekście z wydanej przed 20 laty edycji deluxe, którą polecam, bo pozwala porównać ostateczną wersję z może nieco surowszym, ale kapitalnym oryginalnym miksem. Płyta miała też zostać kompletnie pozbawiona energii seksualnej – w jednym ze wspomnień Elgie Stover (wokalista i współautor części materiału na płycie, a przy tym bohater scenki otwierającej album) utrzymywał, że Gaye pozbywał się jej przed sesją, masturbując się w garderobie. Większości historii i mitów narosłych po latach wokół tych nagrań zmarły przedwcześnie – i tragicznie – w 1984 r. Gaye nie miał już szans skomentować.
Ta mocna płytowa historia ma równie mocne post scriptum. Tydzień po ukazaniu się tej płyty (wyszła 21 maja 1971) John Lennon wszedł do studia, żeby nagrać Imagine, biały i zdecydowanie już świecki – a nawet antyreligijny – hymn o podobnej sile rażenia co What’s Going On. Napisał go na początku roku 1971, a singlowa wersja szlagieru Gaye’a wyszła w styczniu. Przypadek? Pewnie tak, może tylko duch czasów wywołujący masowo songi z marzeniem o lepszym świecie, choć któż to wie. W każdym razie w nie najgorszym (choć oczywiście anglocentrycznym) zestawieniu 500 songów wszech czasów „Rolling Stone’a” sąsiadują ze sobą na pozycjach trzeciej i czwartej. Jeśli mam być szczery, zmieniłbym tylko kolejność.
MARVIN GAYE What’s Going On, Tamla Motown 1971, 10/10