Uroki zakopanego

Nergal jest długi i nie ma w sobie wcale tak dużo mroku, za to bardzo funky i z gitarą praktycznie bez przesteru. Wygrywa tematem granym przez sekcję dętą – stąd pewnie już możecie się domyślać, że to nie ten Nergal od metalu. To najlepszy fragment na płycie Marcosa Resende. Momentami utrzymanej w tak zawrotnym tempie, że wydaje się, że Brazylijczyk swoje solówki klawiszowe na tle sekcji rytmicznej nagrywał na zwolnionej prędkości i później przyspieszał. Kiedyś kręciło mnie takie granie gęstego fusion ogromnie – właściwie to przez ładnych parę lat imponowało mi najbardziej ze wszystkiego i wtedy bym się w płycie Marcos Resende & Index zakochał bez reszty. Ale to wspomnienie z okresu w życiu każdego chłopca (i dziewczynki pewnie też), kiedy miało być najszybciej. I tyle mniej więcej ma wspólnego z metalem. Dziś szybkość brazylijskiego klawiszowca imponuje mi trochę mniej, za to jego wyobraźnia i zmienianie brzmienia w locie z elektrycznego pianina na syntezator w trakcie tych solówkowych wejść w nadświetlną – oj, na to reaguję, czuję, że może nawet zostało tu jeszcze we mnie coś z dziecka. 

Sam Resende był cudownym dzieckiem, więc całą tę szybkość gry na klawiszach – najpierw akordeonu, potem fortepianu – osiągnął pewnie w bardzo wczesnym wieku. Przed końcem lat 70. miał osiągnąć status rozchwytywanego na brazylijskiej scenie pianisty sesyjnego, ale najpierw wyjechał do Europy, złapał bakcyla tutejszej sceny jazz- i prog-rocka, a kiedy wrócił, poszerzył natychmiast instrumentarium o kilka syntezatorów, zakładając kwartet fusion ze świetnym saksofonistą/flecistą Oberdanem Magalhãesem w składzie. Po czym nagrał tę płytę i… nigdy jej nie wydał. Brytyjska wytwórnia Far Out, specjalizująca się w brazylijskich wynalazkach (ostatnio wydali choćby album Manfredo Festa, niewidomego pianisty z listy najlepszych płyt roku 2020 na Polifonii), taśmy dostała od samego artysty, tuż przed jego śmiercią. Wydania materiału nie doczekał. 

MARCOS RESENDE & INDEX Marcos Resende & Index, Far Out 2021, 7-8/10 

Lon Moshe też nie doczekał wznowienia swojego materiału, nagranego mniej więcej w tym samym czasie, choć w Waszyngtonie, dla tamtejszej wytwórni Black Fire Records. I też nie o oryginalność gatunkową tu chodzi. Czy granie spiritual jazzu w duchu (nomen omen) Alice Coltrane w roku 1977 było czymś wyjątkowym? Zapewne nie. Ale choć Moshe, amerykański wibrafonista próbujący ten instrument przywrócić afrykańskim brzmieniom gadających balafonów, swoją orkiestrę skierował na tor równie natchniony, to jednak trochę inny. Jego groove wydaje się lżejszy, partie wokalne Eka-Ete Jackie Lewis prowadzą w stronę wręcz przerysowanej ekspresji, podobnie jak skrzypcowe pizzicato Ngomy Hilla i jego poezje. Momentami ten duży, bigbandowy skład pogrąża się w mieliznach chaosu, ale bywa też, że pruje raźno w rejony free, a gdy z nich wychodzi, okazuje się niebywale atrakcyjny – tak jest w utworze tytułowym tej wznowionej po latach płyty Love Is Where the Spirit Lies, albo w wydanym już na kompilacji wytwórni Black Fire (też jedna z płyt roku 2020) utworze Doin the Carvin’ for Thabo. Moshe, który miał doświadczenia z Oneness Of JuJu czy kapitalnego składu Ndikho Xaby, ale też znał się z muzykami Art Ensemble of Chicago, próbował łączyć granie afrykańskie i awangardę. Może nie był w tym najlepszy, ale to jest dokładnie ten moment, kiedy typowy przedstawiciel muzycznej sceny lat 70. staje się niemal magicznym artefaktem pół wieku później. W międzyczasie Moshe zdążył porzucić granie i zająć się rolnictwem w Teksasie, a na koniec – wyemigrować do Ugandy. Połączył więc z Afryką nie tylko tradycję jazzowego wibrafonu, ale własną osobę. 

LON MOSHE & SOUTHERN FREEDOM ARKESTRA Love Is Where the Spirit Lies, Black Fire 1977/Strut 2021, 7-8/10

Tiziano Popoli połączył coś jeszcze innego: tradycję włoskiej awangardy, chłodnej syntezatorowej muzyki lat 80. i minimalizmu. Tu już punkt wyjścia wydaje się fascynujący. Brzmienia typowe dla tamtych czasów: przede wszystkim syntezator Yamaha DX7 (wraz z albumem dostajemy nawet bank brzmień Popoliego do wykorzystania!) i sampler. Ale w zastosowaniu innym niż to, do którego się przyzwyczailiśmy. Trochę jakby The Art of Noise zagrali utwór Steve’a Reicha. Albo jakby Yellow Magic Orchestra powstało w wersji włoskiej (czasem też przypominające soundtracki z anime – jak w krótkim Canzone Canina), zainspirowane futuryzmem, bardziej może kolażowe, z lekko kabaretowym przechyłem. To ostatnie wrażenie bierze się pewnie stąd, że zebrane utwory Popoliego z lat 80. powstawały oryginalnie często jako ilustracje dla potrzeb teatru, radia czy galerii sztuki. Stąd też bierze się fakt, że jako formy są często niedomknięte, mogłyby wybrzmiewać w nieskończoność – jak muzyka w grach wideo. Co nie zmienia faktu, że nawiązania do minimalizmu są wspaniałe (choćby w najdłuższym tu Mimetico Erettile) i same w sobie w wystarczającym stopniu przyciągają do tego wydawnictwa. Wykorzystajcie bibliotekę brzmień Popoliego, nagrajcie płyty, zakopcie w ziemi, a może za 40 lub 50 lat jakaś specjalizująca się we wznowieniach wytwórnia zgłosi się do was z propozycją wydania.  

TIZIANO POPOLI Burn The Night / Bruciare La Notte: Original Recordings, 1983–1989, RVNG Intl 2021, 8/10