Nowa muzyka saloonowa

Chyba każdy szanujący się gatunek ma już jakąś kosmiczną albo psychodeliczną wersję. Albo chociaż wersję ambientową. Każdy naturalnie rozwijający się i żywy nurt – tym się niestety różni na przykład disco polo od country, przynajmniej na razie, że to drugie obrosło w różne artystyczne prądy. Pisałem jakiś czas temu o tym kosmicznym, przy okazji kompilacji Wayfaring Strangers wytwórni Numero. Wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, że „Cosmic American Music” – jak to nazywają twórcy składanki –  mogło być nurtem aż tak szerokim. Dziś oczywiście łączenie country czy folku z syntezatorami i psychodelią to działanie na pograniczu banału. Ale to, co w ostatnich tygodniach wydarzyło się wokół ambientowego country, to jakiś wysyp kreatywności, którego nie można tak zostawić. Tym bardziej że prowadzi go niezwykle udany album – z tych, co to pewnie w poważnych plebiscytach przebiją się w okolice czołówki roku. A, zaraz! Tu szybki rzut oka na „poważne plebiscyty”. Nie, nie przebił się! A to szkoda. Będzie więcej dla nas. 

Trudno pewnie wylecieć w kosmos starym pickupem albo drewnianą rakietą na paliwie z gnojówki. Chyba że mamy czarną dziurę za ścianą, jak w filmie Interstellar. Ale country ma swój odpowiednik syntezatora – elektryczną gitarę hawajską. Ten stosunkowo młody instrument, niewiele starszy od takiego choćby MiniMooga, ma swój rozpoznawalny i kojarzony z country charakter brzmieniowy, ale zarazem szerokie możliwości związane z modulacją tej barwy. No i zmusza gitarzystę do grania w pozycji klawiszowca, więc i postawa podobna. A dobrze wykorzystany potrafi ekspediować w najbardziej zaskakujące kierunki. W wypadku duetu North Americans (Patrick McDermott na gitarze akustycznej i Barry Walker na pedal steel guitar, czyli elektrycznej hawajskiej) jest to kierunek szlachetnego, minimalistycznego ambientu, który – jeśli zwrócicie uwagę na to, co leci (w końcu ambient – wszelkie sposoby słuchania są uprawnione), bardzo zmienia perspektywę. Od strony takiego Greetings from a Distant Friend stylistyka Floydów tuż po rozstaniu z Barrettem staje się nagle zaskakująco bliska country. W Run Down subtelnie wprowadzona harfa Mary Lattimore zamienia prosty, leniwy countrowy jam w rodzaj nieziemskiego impresjonizmu dźwiękowego.  W Rivers That You Cannot See jesteśmy bliżej korzeni, ale w Memory of Lunch dzięki gościnnemu wejściu trzeciego gitarzysty, znanego ze składu Lambchop i solowych dokonań Williama Tylera z jego chropowatymi barwami, brodzimy już w świecie dronów. Ale najbardziej klasyczną, pocztówkową wizją stylistyki North Americans wydaje się American Dipper. Z tą płytą jest jak z krajobrazem – to, co na horyzoncie, wydaje się tylko namalowaną na niebie dekoracją, dopóki się nie zbliżycie na tyle, żeby poczuć wymiar i masę. Ciężar gatunkowy tego, co zrobili twórcy Roped In, też tak ma.

NORTH AMERICANS Roped In, Third Man 2020, 8/10 

Sam William Tyler jak zwykle nie próżnował – opublikował muzykę do dobrze ocenianego filmu First Cow o chińskim kucharzu i grupie traperów z Oregonu, napisaną jeszcze w ubiegłym roku. Ale w marcu, wraz z lockdownem, wrócił do Nashville, by – jak pisze – być bliżej swoich rodziców. Wrócił zarazem do świata dzieciństwa, posłuchał starych kaset i przeniósł się w czasy nieco innego odbioru brzmienia, z szumem i zniekształceniami, a przy tym cykadami za oknem nierzadko zagłuszającymi muzykę. Miało to wpływ na charakter nagrań na niedługiej płycie New Vanitas. Oczywiście solowej. 

Z Tylerem jest tu trochę tak, jak gdyby grał nie przy otwartym oknie na amerykańskim Południu, ale na zagraconym strychu, a może i w starej fabryce, wśród rezonujących blach. Muzyka wydaje się, jak na niego, dość surowa, a przy tym bardzo zbrudzona, ale brzmi stopniowo – im bliżej końca – coraz atrakcyjniej.  Wyróżnia się Four Corners z automatem perkusyjnym. Ale warto polecieć dalej, bo 12-minutowe Slow Night’s Static to fantastyczna rzecz już zdecydowanie w nurcie ambientu, dużo lepsza niż ten bardziej banalny początek płyty.

WILLIAM TYLER New Vanitas, Merge 2020, 7-8/10

Najbardziej otwarcie ambientowa z całej trójki jest jednak płyta nowojorskiego kwartetu Jonathana Gregga, Gary’ego Leiba, Boba Holmesa i Pata Irwina. Już samo pochodzenie składu SUSS, który nagrywa dla nowojorskiej wytwórni Northern Spy, określa jego pozycję. Jesteśmy tu już o dobre kilka parseków od Nashville, unosimy się swobodnie w kosmosie, a brzmienie wypreparowuje ze stylistyki country głównie ową elektryczną gitarę hawajską i dodaje elementy z kręgu instrumentów klawiszowych, a nawet syntetycznych. To taka salonowa wariacja na temat country, w której więcej jest już Satiego niż Casha, ale przede wszystkim – która leci w kosmos, gdzieś w ślad psychodelii lat 60., ale też minimalizmu syntezatorowego kolejnej dekady. Nie jest to podróż przebiegająca w szybkim tempie, nie należy też do najbardziej nieprzewidywalnych. W najlepszym na płycie finałowym utworze Nightlight znajdziemy się najbliżej Kraftwerk, jak tylko można się znaleźć, jeśli się nie porzuci do końca estetyki country i pozostanie sobą. 

SUSS Promise, Northern Spy 2020, 6-7/10