Pieśni piachu i wody

Pisałem już kiedyś, że wśród różnych rodzajów ciekawej muzyki szczególnie wyróżnia się taka, która wciąga do uczestnictwa. Oczywiście jeśli wierzyć psychologom muzyki takim jak Daniel Levitin, to nigdy nie jest tak, żebyśmy do końca nie uczestniczyli w odbieranej zmysłem słuchu muzyce, bo mózg pracuje nad nią choćby na pół gwiazdka, próbuje nadążyć, wyprzedzić i przewidzieć, co będzie dalej, a przyjemności biorą się z tego, że nam się udaje przewidzieć bądź nie. Po skomplikowane szczegóły odsyłam do jego książek. Ja tylko dopowiem, że mam oczywiście w zwyczaju tupać nogą, wybijać rytm o blat biurka i robić różne dziwne rzeczy, włącznie z podłączeniem gitary i brzdąkaniem – jak już nie mogę wytrzymać słuchania bez własnego udziału. Są formy zamknięte, ale dziś o takich otwartych, wśród których jedna wydaje mi się jednak zbyt wybitna, żeby cokolwiek do niej dogrywać.    

KAPELA ZE WSI WARSZAWA Uwodzenie, Karrot Kommando 2020, 8-9/10

Problem z Kapelą Ze Wsi Warszawa polega na tym, że już nikomu niczego nie musi dowodzić, tymczasem wciąż uwodzi. I nie bardzo chciało mi się zabierać głos w jej sprawie, dopóki po raz kolejny nie posłuchałem Uwodzenia i nie doszedłem do wniosku, że to najbardziej zrównoważona i najelegantsza płyta w ich dorobku. Pełna delikatności, lekkości, zupełnie nienachalna, porywająca tym swoim specyficznym cool gładko i naturalnie przetworzonej tradycji.

KZWW miewała wcześniej przeróżne pomysły na siebie, ten nie wydawał mi się nadzwyczajny – ot, woda, rzeki, temat głośny i ważny, choćby w dyskusjach o ekologii czy integracji miast z ich rzekami. Do tego dochodzi Urzecze – ciekawy, dla niektórych wręcz magiczny (pod)warszawski, nadwiślański mikroregion geograficzny, który też ostatnio wrócił jako temat, doczekał się nowej grupy badaczy i opracowań. Muzycznie rzecz składa się ze znanych elementów: w centrum trzy żeńskie głosy, skrzypce, charakterystyczne cymbały, wreszcie kluczowa w kilku momentach trąbka Miłosza Gawryłkiewicza i archaiczny przytup bogatych linii instrumentów perkusyjnych. Z nowości – może Marcin Świetlicki, poeta spławiony Wisłą z Krakowa, jak o nim piszą.

Rzecz w tym, że tak usypiały już i poprzednie wydawnictwa. A na koniec zwykle znajdywało się w nich coś niezwykłego. Także i tu pod podszewką tej miastowej fascynacji tradycją (odkrywanej kiedyś przez Kapelę, dziś praktykowanej szerzej) coś się dzieje – jakiś surrealizm. W utworze tytułowym to nie rzeka płynie, tylko miasto odpływa, dubowa produkcja zaburza rytm. Liryka ludowych pieśni się odkształca jak obraz w tafli wody. Teksty i motywy w naturalny sposób nabierają mantrycznego charakteru, konkretny pomysł i znajomy kontekst roztapiają się w stylistyce zespołu, który ma już swoją własną historię. Przede wszystkim jednak jest produkcja: Uwodzenie jest nie tylko najbardziej subtelną, może najbardziej kobiecą płytą w historii Kapeli, ale przede wszystkim albumem najlepiej brzmiącym. Dzięki pracy Mariusza Dziurawca i Jarka Smaka (i jeszcze Jacka Gładkowskiego jako realizatora sesji) ma świeżość powietrza po burzy, a cały muzyczny materiał po prostu płynie. Nie wiem, czy na koncertach to będzie do odtworzenia, ale jest okazja – fizycznie premierowy koncert Kapela zagra w Wawerskim Centrum Kultury, oglądać można ich na Facebooku

POLSKI PIACH Południe, Professor Ripplemark 2020, 7/10

Niby zostajemy tu w domu, ale jeśli na płycie Kapeli wody było pod dostatkiem, tutaj wszystko, włączenie z produkcją, wydaje się raczej suche. Polski Piach, trio Patryka Zakrockiego, który błyszczy tu nie jako skrzypek, tylko gitarzysta, to w dużej mierze pustynny blues po polsku. Oczywiście taki na miarę naszych możliwości, z przymrużeniem oka i ze wskazaniem na trójkąt Delty Missisipi, Sahary i Wisły. 

Partiom Zakrockiego, który posługuje się językiem tradycyjnego, akustycznego bluesa i folkowymi technikami fingerpicking, towarzyszy klarnet basowy Piotra Mełecha grający krótkie tematy i instrumenty perkusyjne, drumla i inne dodatki dosypywane tu przez Kubę Falkowskiego. Gościnnie w utworze Krawatany pojawia się Huber Zemler na balafonie. Całość ma niezwykle prosty charakter i błyskawicznie wciąga właśnie w owo uczestnictwo, o którym na początku pisałem. Tym bardziej że jest tu jeszcze dość przestrzeni dla wszystkich, energia spontanicznego, wręcz domowego grania, a nawet – jak się wydaje – próba zrównania wspólnotowości z samą muzyką. I o ile dziwi mnie tu wiele rzeczy, to na pewno nie fakt, że właśnie Zakrocki, autor koncepcji muzyki postpandemicznej, prowadzi swoją karawanę w takim otwartym i uspołeczniającym kierunku.