Idealny instrument na Covid

Ten wynalazek przyszedł za późno. Rewolucyjny sto lat temu – być może nawet za bardzo, skoro musiał poczekać na swój moment – wydaje się idealny dziś. Nie tylko dlatego, że tak dobrze oddaje emocje związane ze strachem lub niepokojem, ale też dlatego, że nie trzeba podczas grania niczego dotykać rękami, a na scenie należy jeszcze zachować odpowiedni dystans do wykonawcy. Co zauważyła moja córka (dzieci najszybciej się adaptują do warunków), rzucając mi parę dni temu tytułową frazę tego wpisu, gdy opowiadałem jej o wynalazku Lwa Termena z października 1920 r., czyli jednym z pierwszych instrumentów elektronicznych w historii ludzkości. Theremin, teremin, thermenvox, teraminofon – przez sto lat nawet nomenklatury nie zdążyliśmy uporządkować, chociaż fascynujące życie samego Termena (który opracował również wczesny prototyp telewizora i skonstruował miniaturową pluskwę podsłuchową, a – oddany Leninowi – w USA miał uprawiać szpiegostwo przemysłowe dla ZSRR) doczekało się książek i filmów. Po więcej odsyłam choćby do tekstu Pauliny Wilk w POLITYCE. Gra na jego instrumencie, wykorzystującym własności pola elektromagnetycznego (zbliżamy ręce do dwóch anten, co zmienia odpowiednio wysokość i natężenie dźwięku), nie jest łatwa do opanowania. A sam theremin przez lata był raczej ciekawostką – aż do złotej ery kina SF i horrorów, kiedy to w latach 50. wszedł do żelaznego zestawu dźwięków latających talerzy. Później falami zainteresowanie się podnosiło (The Beach Boys, Led Zeppelin, w jednej z kolejnych fal choćby The Flaming Lips i Mercury Rev) i opadało. Nie zapowiada się, by stulecie wynalazku świętowane było bardzo powszechnie, ale na Polifonii i w okolicach (dzisiejsze wydanie Nocnej strefy w Dwójce!) akcentów nie zabraknie. Choćby dlatego, że są płyty, które instrument wykorzystują.      

Jak przy okazji innych pionierskich instrumentów elektronicznych pierwszym wymarzonym zastosowaniem thereminu były wykonania muzyki poważnej. I w tym kierunku kształcono początkowo jego wirtuozów. Choćby Clarę Rockmore, która była genialnie uzdolnioną skrzypaczką, ale musiała porzucić pierwotny instrument. I do tej rodziny zalicza się Lydia Kavina – jedna z najważniejszych żyjących tereministek, znana m.in. z mistrzowskich koncertowych wykonań klasyków muzyki flmowej napisanych na theremin przez Miklósa Rószę czy Howarda Shore’a. Jej album Waves and Strings – Theremin 100 Project z utworami granymi ze znanym z wykonań muzyki dawnej Sviatoslavem Belonogowem wydaje się więc czymś najbliższym oficjalnej ścieżce dźwiękowej obchodów. Niezbyt zaskakującym, ale stylowym i jeszcze mocniej przenoszącym brzmienie thereminu w przeszłość. No i wreszcie precyzyjnym – a o to w grze na thereminie, jak się zdaje, niełatwo.  

Ciekawszą alternatywą dla Kaviny wydaje się islandzka thereministka (w tej dziedzinie kobiety tradycyjnie dominują) Hekla Magnúsdóttir. Drugi już album Hekli zatytułowany Sprungur ukazał się właśnie na kasecie (wytwórnia Phantom Limb) i przynosi sześć utworów zanurzonych w nieoczywistych aranżacjach łączących instrument Termena z fortepianem, syntezatorami i głosem autorki. Klimat samej impresyjnej elektroniki w nie do końca zamkniętych piosenkowych formach (motyw islandzkiej kołysanki w Sofðu Unga Ástin Mín jest tu piosenką najoczywistszą) kojarzyć się może momentami ze stylistyką wytwórni Ghost Box czy formacji Broadcast. Czasem wpada też w okolice mocniejszych soundtrackowych barw znanych już z nagrań Hildur Guðnadóttir (Aftur Og Aftur). Zazwyczaj jednak pełen delikatności, materiał ten stanowi przede wszystkim niezłą ramę do prezentacji subtelnego w istocie instrumentu. Takiego thereminu jeszcze nie słyszałem i choć mam do albumu pewne zastrzeżenia, jestem zadowolony, że na to nagranie trafiłem.   

Ubawiłem się za to (co – mam wrażenie – nie jest oczywistym efektem obcowania z thereminem), słuchając nowego albumu Gaudiego 100 Years of Theremin (The Dub Chapter) (Dubmission). Gwiazda światowej sceny dubowej od wielu lat studiuje grę na thereminie i na tej płycie z pełnym luzem i dość dużą precyzją wpisuje ten instrument w jamajską tradycję w miejsce melodyki. Zaskakuje wykorzystaniem jego brzmienia w bujającej rytmicznie konwencji, pozwala sobie na różne egzotyczne zestawienia brzmieniowe (jak w Kumo Dub – trochę jak pojedynek Godzilla kontra Theremin). W pakiecie dostajemy cały zestaw producenckich gwiazd dubu: Mad Professor, Adrian Sherwood, The Scientist, Dennis Bovell i Prince Fatty. Może nie kupicie, ale przynajmniej na moment wywoła wam to uśmiech na twarzy. A przy okazji – mimo pewnej przewidywalności i prostoty – ta płyta chyba najdobitniej sygnalizuje, że przed stuletnim instrumentem jest jeszcze parę nowych ścieżek.