5 mniej znanych płyt lipca, które warto nadrobić
Chciałem tu przygotować banalne zestawienie 10 najlepszych płyt lipca, ale ciekawiej będzie chyba wprowadzić tytuły, których dotąd na blogu nie było. Na wypadek, gdyby ktoś miał jeszcze ochotę odkryć coś, co przegapił. W tym nowy album twórcy świetnej płyty Minus sprzed dwóch lat (ten akurat relatywnie znany – najbardziej z prezentowanych), producent z Izraela, który bawił cały świat w epoce wczesnego YouTube’a, duet, którego zapewne nikt nie zna, wokalistka i producentka, którą poznać trzeba, a na koniec płyta o najlepszym stosunku muzyki do okładki, jaki znajdziecie wśród lipcowych premier.
DANIEL BLUMBERG On&On, Mute 2020, 7/10
Tu zaskoczeniem dla mnie było, że zapowiadana na koniec sierpnia płyta Daniela Blumberga (bardzo chwalonego przeze mnie za album Minus) ukazuje się wcześniej, jeszcze w lipcu. Muzycznie to dalej improwizatorska kameralistyka wychodząca od folk i indie rocka – z rozbudowaną sekcją smyczkową, grającą tu jeszcze swobodniej niż poprzednio, szczególnie we wracającym tu jak refren utworze o rosnącym stopniowo tytule – On&On, On&On&On i tak dalej. No i ze znakomitym Jimem White’em na perkusji. Niesamowita cecha muzyki Blumberga (niegdyś członka Yuck) to umiejętność zatrzymania się, ale w takim suspensie emocjonalnym, że czekamy z zapartym tchem, co się wydarzy. Tak jest w wyróżniającym się Silence Breaker, ale też na przykład w finałowym Pillow. Tu znów warto się powołać na wczesnego Neila Younga, ale takiego, który gra jam session z The Velvet Underground.
GENEVIEVE ARTADI Dizzy Strange Summer, Brainfeeder 2020, 7/10
Między M.I.A., Grimes a tUnE-yArDs, z większą dozą R&B, ale przede wszystkim jazzu, którym zajmowała się podczas studiów. Najbardziej zaskakujące u pochodzącej z Kalifornii wokalistki i producentki Genevieve Artadi jest to, mimo skomplikowanych przebiegów harmonicznych, szarnięć rytmicznych, a zarazem dość monotonnych melodii, jej muzyka wciąż jest przystępna. U Artadi miło jest nawet wtedy, kiedy się relatywnie nic nie dzieje. A wśród gości m.in. Louis Cole, z którym na co dzień artystka pracuje w błyskotliwym duecie Knower. Przysiągłbym też, że słyszę Thundercata, ale może to po prostu podobna wrażliwość – w miniaturce Nowhere You Go na basie gra niejaki Andy McCauley. Na początek: Edge of the Cliff, Living Like I Know I’m Gonna Die i Hot Mess. I jeszcze Hope Song.
HUMBROS From 0 to 90, Phantom Limb 2020, 7-8/10
Perkusja, syntezator modularny i z rzadka saksofon – tak wygląda paleta dźwiękowa tej tętniącej życiem, bardzo zrytmizowanej muzyki. Duet Humbros Charlesa Dubois (perkusja) i Simona Puiroux (cała reszta) z Nantes tworzy ją z silnej inspiracji nagraniami Jona Hassella, co widać już po okładce. Ale idea „czwartego świata”, egzotycznej, polirytmicznej, bliskiej natury muzyki pozbawionej jasnych i precyzyjnych źródeł, doprowadza francuskich twórców w rejony nierzadko bliskie już działaniom Mirta. I wciąż jeszcze oryginalne. Początkowo wydaje się to bardzo skupione na brzmieniu, ale nie radzę sobie odpuszczać bez wysłuchania Eternal Frontisde Air i Feu. To drugie to rewelacyjna, plastyczna wizja ognia, w której rozróżnienie na sample i dźwięki syntetyczne przestaje mieć większy sens.
KUTIMAN Wachanga, Kutiman 2020, 7-8/10
Jak wiemy z najnowszej historii, Kutiman – albo inaczej Ophir Kutiel – zaczynał od wariackiego społecznościowego przedsięwzięcia, w ramach którego robił muzykę poprzez montaż znalezionych w sieci klipów. Za tym sensacyjnym wejściem przyszła wprawdzie bardziej zwyczajna i nudna kariera zbudowana już na jeżdżeniu po świecie, a nie tylko po internecie – ale gdy słyszę, że izraelski producent nagrywał nowy album u podnóży Kilimandżaro, nabieram lekkiego dystansu. A miał tu przyjechać ze znanymi i u nas muzykami swojego zespołu: Shlomi Alonem (saksofon), Sefim Zislingiem (trąbka) i Yairem Slutzkim (puzon) w roku 2014, nagrać sporo źródłowego materiału w Tanzanii z lokalnymi muzykami, a do tego dokonać różnych nagrań terenowych, z których dopiero dziś zmontował album w stylu – jak sobie wymyślił – spiritual jazzu. Płyta ma dość ciężkie groove’y i ciemne brzmienie, jej powinowactwo ze spiritual jazzem wydaje się jednak symboliczne, ale mimo to zaskakuje w sensie zdecydowanie pozytywnym. Niezłymi tematami, pomysłami aranżacyjnymi, no i w końcu także żywiołowością, naturalnością grania – naprawdę trudno odgadnąć, co dokładnie Kutiman tym razem musiał tu montować. A łatwo o tym w ogóle zapomnieć. Przy czym nagrać dziś afrykańską płytę, której nikt inny w Afryce by nie nagrał, to już jakaś sztuka.
LAUREN BOUSFIELD Palimpsest, Deathbomb Arc 2020, 7/10
Za okropną okładką czai się płyta, która część słuchaczy od razu odstręczy – demonstracyjnie gęsta, nabita, pełna powtarzających się rozwiązań harmonicznych i niestety, brzmieniowo dość mulista. Jak gdyby ktoś chciał – przepraszam wrażliwych językowo czytelników – stworzyć shoegaze’ową wersję breakcore’u. Czyli chciał świadomie rozmyć muzykę połamanych rytmów utrzymaną w wyjątkowo wysokim tempie. Palimpsest jest więc albumem na pozór dość trudnym, albo może raczej niewygodnym w odbiorze, który jednak okazuje się interesujący i całkiem poukładany. Piosenki, upchnięte w krótkich formach na ledwie półgodzinnej płycie, wydają się mijać słuchacza jak pliki danych na infostradzie. Brzmią jak stworzone w czasie rzeczywistym, a później spakowane do postaci nieco przyspieszonej dzięki technologii midi. Doczekać do Foster Care Kid Running Away Again, a później jungle’owego, zbudowanego po części na nieelektronicznych brzmieniach utworu tytułowego, zdecydowanie warto. Ktoś tu ostatnio pytał o muzykę rzeczywiście nowoczesną – otóż można się zżymać na efekt końcowy, ale Lauren Bousfield taką właśnie tworzy.