Slav Lives Matter, czyli pogański głos w twoim domu

Według Rafała Ziemkiewicza Słowianie to tacy europejscy poprzednicy Afroamerykanów. Bo slav to daleki przodek słowa na „n”. Jako niegdysiejszy czytelnik książki Skarby stolinów, w której ten sam autor uprawiał słowiańską fantasy (chyba szczęśliwie niewznawianej), i obecny odbiorca jego twitterowych wpisów, mam spory dystans do jego teorii, wygłaszanych w dodatku translatorową angielszczyzną, ale akurat tutaj znalazłoby się naukowe wsparcie. O możliwej etymologii zachodnich określeń niewolnika (w tym slave) od nazwy Słowian (Sławian) pisała Maria Janion, przypominając przy okazji, że z tą eksploatacją zniewolonej słowiańszczyzny byliśmy trochę jak Ameryka Południowa. Ziemkiewicz z pewnością czytał Janion, chociaż raczej się „nie zaciągał”. Gdyby się mocniej zaciągnął rzeczywistością dookoła, mógłby zauważyć, że tak jak za oceanem kultura afroamerykańska napędza przez dekady całą muzykę rozrywkową, tak u nas odkrywana na nowo kultura ludowa wpłynęła na zaskakująco dużą część spośród sukcesów polskiej kultury popularnej po 1989 r. I na listach bestsellerów (od Grzegorza z Ciechowa w górę), i w sferze artystycznych sukcesów (od Księżyca w górę). Grzegorz Ciechowski w starym wywiadzie dla „Machiny” przekonywał przecież, że emocje rządzące autentycznym ludowym śpiewaniem są identyczne, zarówno w ludowej muzyce afrykańskiej, jak i polskiej. Ziemkiewicz nie zorientował się też pewnie, że swoje hasło rzucił w momencie największego rocznego wysypu różnych wydawnictw odnoszących się do prastarej ludowości.     

Przydługi wstęp napisałem, żebyście nie myśleli, że kwestię słowiańszczyzny we współczesnej polskiej muzyce, o której spokojnie można książki pisać, chcę zbyć dwoma zdaniami. Bo nie wypadałoby, a poza tym co i rusz dostajemy dowody na to, że to, co tłumione, w końcu wychodzi na wierzch. Przychodzą wianki, noc Kupały, i stos wydawnictw ląduje na biurku recenzenta. Po pierwsze, Sutari. Warszawskie, miastowe trio wokalne w poszukiwaniu tradycji. To poszukiwanie wychodziło dotąd lepiej (Wiano, 2014 r. ) lub gorzej (Osty, 2017 r.). A na tegorocznej płycie Siostry Rzeki wychodzi najlepiej jak dotąd. Muzyka Barbary Songin, Katarzyny Kapeli i Zofii Zembrzuskiej to, co chciał w naszej tradycji usłyszeć Ciechowski – czyli słowiański swing – prezentowała z lekkością już na początku, wykorzystując oryginalne pieśni ludowe z Kujaw czy Mazowsza, ale też modne u nas od pewnego czasu litewskie sutartines. Wszystko się tu zgadza, właściwie wszystko robi wrażenie, choć nie wszystko musi się podobać. Do mnie przemawiał ten pierwszy album tria właśnie ze względu na specyficzną transowość i charakter samych sutartines. Na Siostrach Rzeki udaje się połączyć dwa w jednym, są tu teksty tradycyjne, są też dopisane przez zespół, są oczywiste nawiązania do tradycji (Swaty), ale też trop współczesny – ekologiczny i feministyczny (nie bez przyczyny na undergroundowe z początku, zaniedbane ludowe tropy w ostatnim 30-leciu nakładało się zwykle progresywne i raczej lewicujące myślenie). Są utwory podkreślające ludową śpiewność partii instrumentalnych (kapitalne Łado z najkrótszym tekstem w zestawie), ale zarazem wyjścia poza konwencję, w stronę eksperymentów wokalnych Meredith Monk. A tam, gdzie poza konwencję rzecz wystaje (np. Kośniczki), wydaje się najbardziej pasjonująca. Pomaga w tym oszczędność aranżacyjna i dobra produkcja. 

SUTARI Siostry Rzeki, AAUU Records 2020, 7-8/10 

Niezbyt oszczędni są za to tym razem członkowie formacji KakofoNIKT, którzy na poprzednich płytach kojarzyli mi się ze ścieżkami dźwiękowymi do snów, a tutaj najwyraźniej chcą zilustrować prasłowiańskie tripy. Temat i pomysł są tak doskonałe, że aż mi się nie chce wierzyć, że ktoś wcześniej tego nie próbował. Do współczesnych tekstów Michała Jońca trio znalazło tu dość potężną oprawę, o której piszą jako audio-wizji przedziwnego misterium naszych czasów na skraju kataklizmu, w narastających lękach i niepokojach wciąż nieskatalizowanego przesytu i pustki nowego, niezaktualizowanego do naszych czasów i naszej sytuacji homologicznego systemu wartości. Powiedziałbym krócej: leczenie czkawki codzienności mocą praprzodków i ich ulubionych roślinnych preparatów halucynogennych. Z wykorzystaniem czwórki dodatkowych instrumentalistów i potężnego chóru (Chór Pogłosy) – co oczywiście błyskawicznie można skojarzyć jako naszą odpowiedź na gospelową psychodelię spod znaku choćby Spiritualized. Tradycyjne bębny, drony liry korbowej, nagrania terenowe – blisko przesytu, ale ostatecznie brzmieniowo to się broni. Dużo w tym niedoskonałości, są nieco przeteatralizowane fragmenty, sporo jest momentów wyczekiwania świadczących o tym, że bazowe trio Lichota/Joniec/Wińczyk nie stroni od improwizacji. Ale sam pomysł na połączenie syntezatorowych eskapad z partiami wyprowadzającymi chór poza chrześcijański kontekst religijny, sama decyzja, by szukać wspólnoty psychodelicznej w miejsce nacjonalistycznej – to już wystarczająco dużo, żeby się tym przedziwnym przedsięwzięciem zainteresować. Do tego momentami blisko już do stworzenia słowiańskiej wersji Coil (bo analogowe syntezatory i taki rodzaj śpiewania to znakomity mariaż), no i trochę analogii do co bardziej brawurowych przedsięwzięć odwołujących się do przedchrześcijańskich rytuałów (włącznie z niedawnym Lelkiem). A w tytułach – cały słowiański psychodeliczny atlas roślin. Porcja solidnej pogańskiej duchowości na trudne czasy.       

KakofoNIKT / CHÓR POGŁOSY Wyraj, Requiem 2020, 7-8/10 

Wydające Lelka (i R.U.T.Ę, i wielu innych) Karrot Kommando ma wyjątkowy wkład w upowszechnianie na polskiej scenie ludowości, także tej o prasłowiańskim kolorycie. Nakładem tej oficyny wyszedł właśnie album formacji kierowanej przez saksofonistkę i wokalistkę Lenę Romul. Slavic Jazz Underground trochę jednak zwodzi nazwą – raczej nie jest to underground, bo w tych piosenkach słychać spory przebojowy potencjał, a przy tym wątki słowiańskie czy po prostu ludowe wydają się tu sprowadzone do roli ornamentów. W warstwie wokalnej czasem zupełnie wypiera je, niestety, soulowy styl amerykański (Akacja), a przy okazji znajdziemy tu dużo atrakcyjnych uwspółcześnień problemów w tekstach (Kaśkę z frazą trudno oddychać można nawet próbować interpretować przez pryzmat telewizyjnych wiadomości). Pojawiają się też jasne nawiązania do żywych prób łączenia tradycyjnych stylizacji i elektronicznego popu (AK-47). Instrumentalnie jest dobrze, a formacja, którą Romul tu zebrała, ma właściwie charakter supergrupy. Moje oczekiwania związane z albumem Jare Gody (w tytule nawiązanie do kolejnego przedchrześcijańskiego święta) biorą się być może z niezrozumienia – widząc nazwę Slavic Jazz Underground wyobraziłem sobie jakiś nasz odpowiednik spiritual jazzu, a tych jazzowych wątków, prawdę mówiąc, w ogóle niewiele tu znalazłem. Zginął, jak sens pozostałych dwóch członów, w całej tej mieszaninie (z rozrzewnieniem wspominam w tym miejscu ubiegłoroczny „słowiański” album EABS). Najlepiej więc zapomnieć o ziemkiewiczowskim kontekście slav/black i posłuchać piosenek. Na szczęście finałowy Poświst zostawia nas bez absmaku. Nie dla każdego wystarczy, chociaż to już i tak więcej niż Ziemkiewicz.       

SLAVIC JAZZ UNDERGROUND Jare Gody, Karrot Kommando 2020, 6/10 

Bonus dla tych, którym się nie chce przeklikać do Twittera.