10 płyt, które coś tam

Zostałem nominowany. Od razu dodam, że już nie do #hot16challenge2. Za to parokrotnie. Do tego wyzwania, w którym się nie pisze, tylko wybiera i publikuje okładki, co więcej – nie wiadomo dokładnie, według jakiego klucza. Ale mają to być płyty, które na delikwenta wpłynęły w sposób wyjątkowy, zmieniły coś tam w jego życiorysie, ukształtowały go takim, jakim jest. Wiadomo za to, że ma ich być dziesięć, trzeba je publikować dzień po dniu (na moje oko łańcuszek wymyślił Zuckerberg, żeby maksymalizować ruch w swoim źle zaprojektowanym serwisie, który już dawno tego ruchu nie wytrzymuje), no i od kształtu dziesiątki zależy to, jak ludzie będą na nas od tej pory patrzeć. Obiecałem wziąć udział, bo zapraszały mnie bliskie i lubiane osoby. Ale ostatecznie zmobilizował mnie nieźle podsumowujący różne tego typu zjawiska ery social mediów tekst Michała R. Wiśniewskiego w bieżącej „Polityce”. Skoro już tak trzeba, to może bez znieczulenia.    

Trudna prawda jest taka, że kształtują nas nie te płyty, o których sądzimy, że nas ukształtowały. I często nie najlepsze. W moim wypadku pierwszą z nich był na pewno winyl Polskich Nagrań z piosenkami Africa Simone’a (straszny przypadek już nawet nie dyskotekowego kolonializmu, tylko pseudokolonializmu – bo to był artysta popularny głównie w demo-ludach), poprzedzony wstępem Marka Gaszyńskiego o karierze artysty z Mozambiku. Hasła „Murzyn” na szczęście nie było, ale pojawiło się delikatne naprowadzenie na cyrkowe wręcz numery, które zresztą miało potwierdzenie na okładce i w tym, że pierwsze cyrkowe wyskoki przy muzyce w późnych latach 70. odbywały się właśnie przy tym. I przy Boney M rzecz jasna. 

Dalej mam płytę, której wtedy wcale nie posiadałem (pierwsze Lady Pank), bo nakład szybko się sprzedał i nie można było jej dostać – ale piosenki i tak znałem na pamięć, włącznie z instrumentalnym przerywnikiem, jedynym, który nie był wtedy radiowym hitem. Mam (dalej chronologicznie) ten album Depeche Mode, który usłyszałem w odpowiednim miejscu i czasie, odkrywając słuchanie na słuchawkach, tę płytę hiphopową, która okazała się odpowiednia dla mojego etapu rozwoju (co ciekawe,  na kolejnych albumach Beastie Boys się już nie poznałem, bo słuchałem prog-rocka), tę płytę nowofalową, do której się prawie modliłem (serio – bałem się odpakowywać z koperty, a na końcu ktoś ode mnie pożyczył, nigdy nie oddał i nie mam), no i album Marillion, który przesłuchałem tyle razy, że każdemu by się spodobało (a przy tym z zawiścią patrzyłem na tych, którzy wychowywali się na tych poprzednich, a już tym bardziej na oryginałach Genesisów i innych, bo ja wtedy wiadomo już, czego słuchałem). Przypadkowo bardzo dobrą płytę King Crimson (naprawdę wypadek przy pracy – trafiłem tanio z drugiej ręki na LP), właściwie randomowy – jak to się mówi – album z muzyką poważną, który dzięki znajomości z pewną wiolonczelistką musiałem poznać na pamięć (i fakt, że fragmenty Sonaty na wiolonczelę i fortepian op. 40 Szostakowicza to jest nieprawdopodobna rzecz), płytę Stereolab, która zrobiła mi wiele dobrego w życiu na późniejszym etapie, ale nie wiem, czy na pewno jest najlepsza. No i ten album Steely Dan, który powinien posiadać każdy człowiek po 35-tce (bo wszystkie są fajne, a tu jest ekstrakt). A jak dojdzie do tego wcześniej, to znaczy, że jest strasznie równym gościem. Albo oszukuje. Bo jedna zasada, która rządzi takimi wyborami, brzmi: każdy oszukuje. Choćby przed samym sobą. Dlatego nie wierzcie w dziesiątki – chyba że ktoś przesłuchał w życiu tylko 10 płyt.    

Drugi płynący z tego, już bardziej dla mnie, jest taki – jak nie potraficie się powstrzymać przed napisaniem czegoś o jakiejś dowolnej dziesiątce płyt wybranych ze swojego życia, to znaczy, że musicie pisać o płytach. 

To wszystko powyżej to zarazem wpis ucieczkowy, bo słuchałem ostatnio dużo nowej płyty HHY & The Macumbas, zespołu, któremu kibicuję od dawna, a który został już chyba zauważony dość szeroko – w dużej mierze dzięki fantastycznym koncertom, z których esencję zbiera ten album. Bo co mam pisać? Że polirytmicznym bębnom w obłędnym tempie towarzyszą instrumenty dęte grające – co charakterystyczne w HHY – w tempie o niższym? Patent wykorzystywany niejednokrotnie w muzyce tanecznej wyższych szybkości, a tutaj dający potężny efekt. Że Adrian Sherwood popisał się delikatnymi akcentami efektowymi w dwóch utworach: Gysin Version i Orfeu Version? Ten człowiek błyszczał już w remiksach Depeche Mode (tak poznawałem remiksy, że muszę dodać w duchu niniejszego wpisu). Że wreszcie całość nawiązuje do muzyki jamajskiej? Oczywiste, już tytuły nawiązują. Portugalczyk Jonathan Saldanha od początku pracuje ze swoimi bębniarzami niczym z żywą maszynerią do produkcji nowych wersji, jak w dubie, niby bardzo podobnych, ale jednak nie takich samych.     

Jonathan Saldanha zmiksował to podczas wymuszonego lockdownu w Kampali, stolicy Ugandy. I było to jedno z lepszych zastosowań dla lockdownu, jakie jestem sobie w stanie wyobrazić. 

HHY & THE MACUMBAS Camouflage Vector: Edits From Live Actions 2017​-​2019, Nyege Nyege Tapes 2020, 7-8/10