A mój ulubiony zespół w tym miesiącu to…

Sympatyków K-popu od razu uprzedzę, że nie wiem, czy ten wpis utrzyma ich zainteresowanie, choć artystka, którą opiszę, pochodzi z Korei. I przygotowała ostatnio składankę ulubionych utworów, na których się wychowywała. A to jest – o ile się zdążyłem zorientować – jakaś koreańska klasyka piosenki. Stylistykę swojej muzyki Okkyung Lee ujmuje jednak – na swoim profilu na Twitterze – jasno: robię hałas. Tym większym wstrząsem jest to, że jej nowa płyta należy chyba do najdelikatniejszych, jakie w tym roku słyszałem i – już z całą pewnością – do najlepszych.

W wypadku Okkyung Lee przeskok z poprzednich płyt, których słuchałem, jest trochę jak transformacja Krzysztofa Pendereckiego z awangardowego autora Polimorfii w neoromantyka. Gdzie jest noise? Gdzie mocna improwizacja? Gdzie znane choćby z Ghil przestery? Albo tradycje europejskiej awangardy znane z prezentowanego na Sacrum Profanum utworu ha-yeaom? Zostały co najwyżej skrzypienia smyczka, jakieś delikatne ślady sonorystycznego szaleństwa, które mieliśmy wcześniej. Tylko że efekt tej przemiany, jak się już człowiek otrząśnie, okazuje się wręcz przeciwny niż w wypadku polskiego mistrza. Yeo-Neun to album tak olśniewająco piękny, jak gdyby był dowodem na uzyskanie idealnej harmonii ze światem. Delikatny, jak to się zdarzało z albumami wydawanymi przez Shelter Press. Pisać się odechciewa, bo stukot klawiszy psuje odsłuch.   

Utwory Okkyung Lee, grane tu przez kwartet (poza wiolonczelą harfa, kontrabas i fortepian) o przejrzystym, delikatnym brzmieniu, bywają o włos od pójścia za duchem muzyki koreańskiej (fenomenalne, napędzane przez partie harfy i smyczkowe pizzicato Another Old Story), bywają też rozbrajająco konwencjonalne, jak w The Yellow Porcelain Bird albo One Bright Lazy Sunday Afternoon (You Whispered That Name). Nie wiedziałem, że Lee potrafi pisać tak perfekcyjnie – w klasycznym sensie – utwory kameralne. W wypadku tej drugiej kompozycji jeszcze dyskretnie łączące wrażliwość jazzową z klasyczną. Doświadczenia Lee ma zresztą szerokie – od albumów nagrywanych dla Tzadika, poprzez różnego typu formacje improwizatorskie, po dogrywanie partii na płytach Swans (The Glowing Man) czy Jenny Hval (Apocalypse, Girl). I oczywiście nie znam całej jej potężnej dyskografii, ale jeśli z czymś mi się kojarzy to, co tu zrobiła, to może z fragmentami płyty Femina Johna Zorna będącej od strony wykonawczej dziełem artystek pracujących dla Tzadika? Jedno pozostaje na nowym albumie uderzające tak czy inaczej: Yeo-Neun zawiera po prostu zestaw zwartych, krótkich kompozycji.    

Cała płyta to także w dosłownym sensie nowy debiut – dla formacji, z którą koreańska wiolonczelistka pracuje od czterech lat: Yeo-Neun Quartet. Najlepiej znam, także z solowych nagrań, norweskiego kontrabasistę Eivinda Opsvika. Ten grywał już wcześniej z amerykańskim pianistą Jacobem Sacksem (w kwartecie z Mattem Manerim i Paulem Motianem). Najmłodsza w kwartecie Maeve Gilchrist grająca na harfie pochodzi z Edynburga. Wychodzi na to, że w tym miesiącu to mój ulubiony zespół. A ostatnie tygodnie w ogóle stoją pod znakiem wiolonczeli: wspaniała Clarice Jensen, niezła Rebecca Foon, imponujące archiwum Charlesa Curtisa, wreszcie solowy Wilma Archer, no i jeszcze Helen Money i Farwarmth. Oni wszyscy wydali warte uwagi płyty z tym instrumentem w centrum. 

OKKYUNG LEE Yeo-Neun, Shelter Press 2020, 8-9/10