Dziwne płyty z mojej [bandcampowej] półki

Półka raczej cyfrowa, szczególnie w odniesieniu do płyt z zagranicy, bo z kupowaniem na odległość trudno. Nie tylko dlatego-że-koronawirus (czym można dziś tłumaczyć prawie wszystko), ale także dlatego, że ci nie najmądrzejsi ostatnio Amerykanie dawno już wymyślili, że za przesłanie płyty do Europy będą kasować niemal dwa razy więcej niż za samą płytę. No więc płyty są cyfrowe, dostępne w serwisie Bandcamp (który dziś zrezygnował z prowizji, żeby wesprzeć artystów), a wstęp do notki trzeba zignorować, przeskakując do części zasadniczej. Chyba że was nie interesują dziwne płyty, co byłoby nieco dziwne.

ASTROTURF NOISE Astroturf Noise, 577 Records 2020, 7-8/10 

Co to takiego? Mieszanka improwizacji, ciężkiego rocka i muzyki amerykańskich korzeni. Z mandoliną (Sam Day Harmet) i skrzypcami (Sana Nagano) na froncie. A gdy bluegrass spotyka noise, nie ma mowy, żeby ktoś przyjął coś takiego beznamiętnie. Rzecz w tym, że choć przez minutę pukałem się w głowę, a przez kolejną się w głowę drapałem, to nie wiadomo kiedy wyczerpałem limit darmowych odsłuchów na Bandcampie i dolary wyleciały mi z karty. Bo cała płyta tria Astroturf Noise jest także zabawna i lekka, więc przekona nawet sceptyków. Świetny jest także kontrabasista Zach Swanson i dwójka dodatkowych gości – a tempo tej muzyki, w której nagle śliczny wiejski temat gasi wymykającą się spod kontroli improwizację, po prostu obłędne. 

Jak dziwne? Góra skali – wręcz pcha do polecania innym.  

DAVAAJARGAL TSASCHIKHER Re Exist, Chinabot 2020, 8/10

Co to takiego? Artysta o niemożliwym do wymówienia nazwisku, pochodzący z Mongolii, wydający się na kasecie w londyńskim Chinabocie, odnoszący się do starej lokalnej religii (tengryzmu – wyznawali go Hunowie, choć brzmi jak gdyby wymyślił Tadeusz Baranowski) z szamańską obrzędowością i zrazu delikatnym, ale jednak żelaznym transem. Gdyby hipsterstwo nie istniało, trzeba by je było dla takich przypadków wymyślić. Wykorzystujący w swojej epatującej przestrzenią muzyce tradycyjne instrumenty Tsaschikher (właściwie to Цасчихэрын Даваажаргал) wywodzi się z rockowego zespołu Mohanik i stworzył oprawę mongolskiego pawilonu na weneckim Biennale w roku 2017. Ale łatwiej by go było sobie wyobrazić u boku polskich muzyków z Milieu l’Acephale niż w galerii sztuki czy nawet na festiwalu folkowym.      

Jak dziwne? Tak bardzo, że na początku uznałem to za początki jakiejś osobistej dewiacji muzycznej, no bo kto tego będzie słuchać? Przekonał mnie dopiero głos wsparcia z Polski – Jakub Knera napisał o albumie entuzjastycznie na stronach RCKL-u. Skoro nie jestem sam, to może rzecz nie jest jeszcze dziwna wstydliwie, tylko dziwna tak po prostu. 

LOGOSAMPHIA Marginal Imperialism / Arrogant Impoverishment, Istotne Nagr. 2020, 7/10

Co to takiego? Słyszeliście, że podobno wraca moda na domówki?… Suchar, choć prawdziwy. Ale poważną sprawą jest dziś przepustowość internetu, który w ciągu dnia przytyka się już jak w najbardziej obciążone streamingiem wieczory. Dobrze więc mieć pod ręką magnetofon i sprawdzoną kasetę, a z tą macie szanse postawić na nogi cały blok. Istotne Nagrania to właściwie gwarancja dziwności w takiej sytuacji, a Sadra Hemati, czyli Logosamphia, holenderski producent irańskiego pochodzenia, miesza dość swobodnie stylistyki , łącząc elektroniczną egzotykę z estetyką 8-bitową, dokładając mocny beat, gdzie trzeba. Ale tam, gdzie nie trzeba, też.

Jak dziwne? Rodzina (praca zdalna, zamknięte szkoły – wiadomo) zbiegała się dwa razy – najpierw dzieci, żeby sprawdzić, czy po kryjomu nie gram w jakąś grę wideo, a później wszyscy, kiedy zabrzmiało Brubeckian Walk, czyli standard jazzowy Paula Desmonda w dość nietypowej wersji.

WATT Recorded in Miami 1989-1992, wyd. własne 2020, 7/10

Co to takiego? Pierwszorzędna muzyka na gitarę perkusję trzeciorzędnego (bo wówczas ewidentnie amatorskiego) zespołu pierwszorzędnych instrumentalistów: znanego do dziś gitarzysty Billa Orcutta i nieznanego do dziś perkusisty Tima Koffleya. Wydawnictwo Watt jest tak niekonieczne, drugorzędne, że aż fascynujące – chciałoby się dla czegoś takiego stworzyć międzynarodowy festiwal duetów gitarowo-perkusyjnych (byłoby sporo kandydatów – od Lightning Bolt po nasze Nagrobki). Ciekawie posłuchać samego już Orcutta – zaczątki jego chropawego, ale charakterystycznego brzmienia już tu są. 

Jak dziwne? Kiedy wrzuciłem na Facebooka, zalajkowali to tylko znajomi z Facebooka. Żartuję – moją wrzutkę na FB zalajkowało sześć osób, z których pewnie przesłuchały trzy, a kupiła jedna. A płyta jest tak dziwna, że tą jedną mogłem być ja. 

WIKTOR STRIBOG Lutym, wyd. własne 2020, 7/10 

Co to takiego? Kolejny muzyczny materiał cenionego artysty z kręgu sztuk wizualnych i twórczości cyfrowej (nawet tytuł sugeruje jakiś rodzaj kontynuacji poprzedniego Latem – okładka równie piękna). I jeszcze jedna krajowa propozycja z zakresu hauntologii, muzyka zamglonych, dziwnych, może trochę zmistyfikowanych wspomnień. W tym wydaniu bardzo bliska duchowo – nomen omen – temu, co na co dzień publikuje brytyjska wytwórnia Ghost Box. Tyle że Wiktor Stribog po raz kolejny udowadnia – tutaj subtelną, impresyjną muzyką elektroniczną poukładaną w krótkie, zwiewne formy – że każdy kraj, każdy region ma do opowiedzenia własną sentymentalną, dobranockową historię. W tej naszej kiedyś w lutym padał śnieg.

Jak dziwne? Jak sytuacja, w której się znaleźliśmy – dawny świat jest tak blisko, a jednak tak daleko. Ten dystans prace Striboga nieźle pokazują. I to są elementy niepokoju w idyllicznym muzycznym obrazku.