Z duńską wolą

Hasło Duńczyk w naszej kulturze ma długie korzenie. Jeśli pominąć importowanego Szekspira i serial Gang Olsena, zostaną nam przykłady polskie: Vabank z Duńczykiem-kasiarzem, a ostatnio budowany w memach mit „potężnego Duńczyka” w postaci Adriana Zandberga po jego pierwszym, brawurowym wystąpieniu w sejmie. Jeśli jednak odłożymy te wszystkie zakapiorne nieco wizerunki Duńczyków, to zostanie nam jazz. A tu mamy całą generację polskich muzyków wykształconych w Kopenhadze, opisywanych kiedyś na łamach POLITYKI przez Janka Błaszczaka. Tej jesieni na czoło polskiego peletonu z duńską wolą i wolnością wysunął się opisywany z kolei parokrotnie na Polifonii pianista Kamil Piotrowicz – i jako wydawca, i jako kompozytor czy instrumentalista. Chociaż podejrzewam, że wolałby, żeby zamiast jako Potężny Duńczyk opisywać go na przykład jako Howard.

Dla Piotrowicza jakimś rodzajem busoli jest – co parokrotnie już zauważano w różnych tekstach – Howard Roark, bohater Źródła Ayn Rand. Na niezależnej postawie urodzony w Koszalinie 27-latek zbudował wytwórnię Howard Records, współzakładał niedawny Idealistic Festival, jako muzyk też działa w sposób dość, jak się wydaje, wiernym swoim intuicjom i przekonaniom. Dziś nieco więcej na temat temat opowie w Nokturnie w radiowej Dwójce. Będzie też okazja, żeby posłuchać retransmisji jego duetowego koncertu zagranego z Irkiem Wojtczakiem w radiowym Studiu im. W. Szpilmana.

Miałem okazję współprowadzić ten koncert, więc pewnie nie należy mi ufać, gdy napiszę, że był znakomity, ale także dlatego warto sprawdzić samemu. Moim zdaniem rzeczywiście międzypokoleniowa nić porozumienia między muzykami, których sporo dzieli, była wyraźnie słyszalna. Album duetu Wojtczak/Piotrowicz zatytułowany Plastic Poetry (Howard, 7-8/10) i nagrany jeszcze w roku 2018 w Bielsku-Białej nieźle już ten proces opowiada. Nie da się oprzeć wrażeniu, że saksofonista (Wojtczak gra na sopranie i tenorze) i pianista uczą się tu wzajemnie od siebie, ulegają swoim wpływom. W sposób bardzo trudny i obnażający mechanizm współpracy muszą też często schodzić do poziomu piano, cedzić dźwięki i pokazać, jak są w stanie rytmicznie zsynchronizować się w utworach o bardzo powolnym tempie. Na koncercie Piotrowicz za Wojtczakiem wchodził w ludowe motywy i rytmikę, od oberków, po mazura. Hasło „poezja” jest dość umowne – liczy się tu doskonała technika i otwartość, a album ilustruje wiersz złożony z podpowiedzi sztucznej inteligencji, czyli kolejnych słów proponowanych przez klawiaturę Google. Dynamika tych utworów jest bardzo zmienna, a do najlepszych fragmentów zaliczyłbym część drugą płytowej wersji, a później ósmą, czyli Plastic Poetry V (part 1) – jedną z tych, w których Piotrowicz wydaje się spoglądać na fortepian trochę jak na syntezator, w drugiej części budując niemal sekwencerowe arpeggia. Jeszcze lepiej brzmi to w każdym razie w wersji live.

Dużo łatwiej słuchało mi się za pierwszym razem tria Lawaai, czyli międzynarodowej formacji Piotrowicza, z Belgiem Stanem Callewaertem (kontrabas) i Duńczykiem Jeppe Høi Justesenem (perkusja). Za tytułem inspirowanym filozofią artystyczną Cézanne’a – Densities, Forces, Intensities (Howard, 7/10) – kryją się trzy bardzo przestrzenne, improwizowane utwory. „Granie ciszą” to określenie dość wyświechtane, ale tu wypada je odkurzyć, bo wiatr hula między jednym dźwiękiem a drugim, a między akordami można iść zrobić herbatę. Jest cicho, powściągliwie, bez silenia się na jakąś wielką narrację muzyczną – Lawaai starają się spotkać raczej gdzieś na polu sonoryzmu (mam wrażenie, że szczególnie ciągnie w tym kierunku Belga). Od tej przestrzennej ekonomii najmocniej odbiega Forces, z kolei w Intensities znajdziemy więcej twórczego niepokoju.

Z jednej strony Piotrowicz kontroluje świetnie całość, wydaje się jeśli nie najlepszy, to przynajmniej najpewniejszy na pokładzie. Tak sobie wyobrażam początki formacji w rodzaju The Necks. I w tym sensie Lawaai – zespół mający już na koncie płytę (a właściwie: kasetę) wydaną rok temu – może jeszcze zaskoczyć.

Najdłużej przekonywałem się do trzeciej wydanej tej jesieni płyty Howard Records – albumu RASP Lovers Romantic Alternative Schizophrenic Punk (Howard, 7/10). Nie dlatego, że nie ma Piotrowicza w składzie (jest tylko wydawcą i executive producerem). Bardziej ze względu na to, że zaczyna się jak rockowa ballada. I mamy tu do czynienia z muzyką bardzo eklektyczną, która jednak bazę odnajduje w okolicach awangardowego i improwizowanego rocka, a czasem wręcz prog- i jazz-rocka w tradycji lat 70., z pewną domieszką punkowej surowości.

Album kwintetu, którym dowodzi – co słychać od pierwszych minut – gitarzysta Szymon Wójcik, budzi wrażenie dość nierównego, ale ma fenomenalne momenty, zaskakuje i świetnie operuje dynamiką, szczególnie w końcowej części, między dzikim R.N.T. a kulminacyjnym Penguins Can Fly, gdy momentami wydaje się spuszczoną ze smyczy kapelą z nurtu amerykańskiego middle of the road. Naturalne są oczywiście odniesienia do Zappy czy Rock In Opposition. Po drodze zdarzały mi się chwile zwątpienia i frustracji, a album do najkrótszych nie należy. Trzeba jednak koniecznie posłuchać tego, co mają do zaoferowania ci muzycy, bo splotło się tu znów jeśli nie kolejne środowisko, to przynajmniej ciekawe improwizujące grono spomiędzy nurtów, z członkami formacji P.E. Quartet, Entropia Ensemble, no i chwalonego Jerry & The Pelican System (saksofonista Jerzy Mączyński, pianista Marcel Baliński) w składzie. I tak jak w przypadku Lawaai – coś ciekawego się wykluwa z tego twórczego chaosu i hałasu.

Jeśli Ayn Rand konfrontowała w Źródle kolektywność i indywidualizm, to w pracy Piotrowicza jedno nie przeczy drugiemu. Lider świetnego sekstetu i współautor Plastic Poetry łączy jedno i drugie. Nie to żebym go miał za szczególnie potężnego z postury, ale dla swojej generacji to jeden z najważniejszych dziś polskich muzyków.