To ta muzyka totalna?
Z tytułu można wyczytać dwie informacje: znowu będę pisać o muzyce, a do tego nie znalazłem dla niej innego określenia niż totalna. Czyli jak nic wybieg, który pozwala uniknąć mówienia, czym tak naprawdę ta muzyka jest – poza tym, że niesie resztki różnych znanych, częściowo przetrawionych już pomysłów jak orędzie Mateusza Morawieckiego, ale za to jak już gruchnie, to z siłą antyorędzia Adriana Zandberga. Mówiąc najkrócej: błądzi jak jeden, a przy tym lutuje jak drugi. W polityce niemożliwe połączenie, my jednak jesteśmy w świecie sztuki. Nadrabiajcie zaległości, zanim jakiś młody słuchacz rozjedzie, a ja opowiem o proporcjach błądzenia i lutowania.
LAND OF KUSH Sand Enigma, Constellation 2019, 7-8/10
Zacznijmy od pozycji najmniej oczywistej – płyty, przy której pracowało 24 instrumentalistów i wokalistów, a wychodzi z tego momentami kompletny chaos, a chwilami rzecz na miarę szczytów rocznego zestawienia. Sam Shalabi – muzyk o szerokich koneksjach i zainteresowaniach podróżujący między Montrealem a Kairem – mógłby swój nietypowy big band Land Of Kush afiliować przy Organizacji Narodów Zjednoczonych. Wprawdzie poprzedni album formacji – The Big Mango – w sposób zdecydowany odnosił się do Egiptu i Arabskiej Wiosny, to ten pozostaje muzyką świata w najgłębszym wymiarze. Rozbudowaną, częściowo improwizowaną symfonią zbudowaną wokół arabskich brzmień, harmonii i tradycji (śpiewana przez Nadah El Shazly Trema odnosi się wprost do tradycji makamu), tyle że czasem miejsce akustycznych instrumentów rodem z Kairu zajmują syntezatory, przenosząc tę opowieść w wymiar futurystycznej suity – choćby w takich momentach jak finał Bone Mass (dobrze wypadają tu Anka Vajagic i Maurice Louca) czy świetne Broken Maqams z przetwarzanymi elektronicznie bębnami. Nie brakuje jednak lirycznych fragmentów – jak grany na harfie (Sarah Pagé) instrumentalny utwór Ana.
Ten brak jasnych granic jest oczywiście przeszkodą. Z bulgocącej, gorącej lawy może się tu wyłonić dosłownie wszystko. Pomysły Shalabiego należą do najdzikszych, producent Radwan Ghazi Moumneh (znany choćby z nagrań Matany Roberts i Jerusalem In My Heart) nawet chyba nie próbuje ich powściągać. Album trwa w dodatku 76 minut, no i biorąc pod uwagę, że ta muzyczna materia ma dużą gęstość, a utwory są ze sobą splecione w jeden ciąg – trudno się zorientować, gdzie właściwie jesteśmy. Z jednej strony mamy więc uzupełnienie trylogii tegorocznych wielokulturowych orkiestr, rozpoczętej przez Maurice’a Loucę i Sarathy Korwara (oczywiście chronologicznie Shalabi był pierwszy!). Z drugiej – nie mogę obiecać niczego konkretnego, poza porcją multikulti z tych najtęższych, które przetrwają tylko zawodnicy wprawieni, silni i odpowiednio otwarci. Oceniałbym więc wysoko – na jakieś 6-7 w skali Morawieckiego – zdolności do błądzenia, za to siłę uderzeniową w porywach do 8 zandbergów.
MOOR MOTHER Analog Fluids of Sonic Black Holes, Don Giovanni 2019, 7/10
O tym, że Camae Ayewa jako Moor Mother nagrywa i prezentuje na scenie muzykę o dużej intensywności emocjonalnej, mogliśmy się już parokrotnie przekonać. Analog Fluids of Sonic Black Holes brzmi jak gdyby III wojna światowa już trwała. I tę płytę trudno uznać za atrakcyjną – momentami jest przykra emocjonalnie, niezwykle ekspresyjna, bywa że wręcz do performerskiej prowokacji w Repeater albo w The Myth Hold Weight, gdzie przerabia hymn America, the Beautiful (mocna wypowiedź na poziomie Gila Scotta-Herona z najlepszych). Muzycznie rzecz jest czytelna, gdy pojawiają się jasne odniesienia do hip-hopu, jak w After Images czy nagranym z Saulem Williamsem Black Flight, tyle że w obu tych utworach – jak również wielu innych fragmentach płyty – towarzyszy nam neurotyczna energia o nowofalowym, może nawet punkowym charakterze. Brzmi to, jak gdyby pod nową Niną Simone na nowe czasy krył się jakiś Johnny Rotten. Drugi po wspomnianym The Myth… moment, który zrobił tu na mnie największe wrażenie, to Private Silence, mające z kolei coś z ducha nerwowych opowieści z nagrań Alana Vegi.
Jeśli już Moor Morher sięga do przeszłości Afroamerykanów, to dostajemy historie mało krzepiące, za to bardzo mocne – jak poprzedzone szamotaniną morderstwo 15-letniej Latashy Harlins, uznanej za złodziejkę przez właściciela sklepu, który zauważył, że chowała sok pomarańczowy do plecaka, ale nie zauważył trzymanych w rękach pieniędzy (było nagranie z kamery). Wydarzenie w 1991 r. wywołało serię manifestacji ulicznych na tle rasowym w Los Angeles. Takie to teksty przygotowała Ayewa na nowym albumie. Muzycznie to mieszanka bluesa, ciemnych, industrialnych brzmień, gospel i właśnie hip-hopu. Raczej nie widziałbym w tym nowego afrofuturyzmu, raczej już no future w wersji afro. Dość skoncentrowane, więc w skali Morawieckiego okolice piątki, za to full Zandberg bez trzymanki i klasowa lewacka orka.
MATANA ROBERTS Coin Coin Chapter Four: Memphis, Constellation 2019, 8/10
Jeśli kogoś można obwiniać o wywołanie tej dzisiejszej tendencji do budowania totalnych narracji w muzyce zbierającej po drodze elementy różnych gatunków, czasem nawet uznawanych za niepasujące do siebie, to Matana Roberts byłaby na pewno jedną z pierwszych podejrzanych. Jej seria opowieści o dziejach Afroamerykanów, niewolnictwa i wyzwolenia, o historii własnej rodziny i korzeniach dzisiejszych podziałów politycznych Coin Coin – prowadzona przez ostatnie lata w różnych składach, czasem solo – doczekała się w październiku czwartej części. Piszę na blogu o każdej i w każdej znajduję interesujące wątki. Ta jest najbardziej zbudowana w dziedzinie zespołowego grania. Jak zwykle wszechstronnej liderce (saksofon, głos, na tej płycie sporo partii klarnetu) towarzyszą skrzypaczka i gitarzystka Hannah Marcus (ta ma chyba największy wpływ na brzmienie nagrań, wprowadzając wyraźne wątki folkowe – świetne w Trail of the Smiling Sphinx), a także Ryan Sawyer (perkusja, drumla), Nicolas Caloia (kontrabas) i wspominany tu dziś Sam Shalabi (gitara, lutnia ud). Wśród gości m.in. wybitny puzonista Steve Swell i Jessica Moss, która wspólnie z siostrą Nadią udziela się wokalnie.
Czwarty rozdział cyklu opowiada o Memphis, ale daleko mu do jakiejś monografii – muzycznie wypada naturalnie, zaskakująco wręcz dobrze w kategoriach tegorocznych płyt z muzyką improwizowaną. Ma taki flow, że się tej płyty raczej nie zdejmuje z talerza, a w streamingu też dosłuchuje do końca (zazwyczaj po to, żeby się dowiedzieć, jaką to zadłużoną u Roberts postać podpowie algorytm – mnie na przykład słusznie proponuje Jaimie Branch). Raise Yourself Up wyzwala energię bliską post-rockowcom z Montrealu, ale już As Far As the Eye Can See to impro z jazzowego pnia. Matana jest skoncentrowana (to się nawet rymuje) aż do przesady. Mamy świadomość całkowitego panowania nad materią, więc zero Morawieckich, za to spora dawka oświeceniowego społecznego spojrzenia Zandberga. Uderzająco (i totalnie) dobre.