Złotsza era

Mam kilka drobnych intuicji dotyczących muzyki przyszłości. Po pierwsze, z retromanii nie wyjdziemy już nigdy. Zmieniać się będą tylko obszary zainteresowań – kiedy już po 20 latach znudzą się trwające pięć dekad lata 80., czeka nas może w końcu zasłużony renesans calypso albo rock and rolla w starożytnej formie. Po drugie, z syntezatorów nie wyjdziemy, przynajmniej w dającej się przewidzieć perspektywie, tylko zmienić się może ich rola w naszym życiu. Wczoraj były maszynami obsługiwanymi przez najbardziej wtajemniczonych. Dziś są narzędziami dostępnymi dla każdego. Jutro (umowne oczywiście jest to jutro) będą czymś w rodzaju ogólnodostępnego generatora przestrzeni dźwiękowej, za pomocą którego będziemy bez wysiłku – i bezkosztowo – kształtować sobie soundtrack sami. Nie ma bowiem nic bardziej zajmującego niż kręcenie gałką filtra dolnoprzepustowego albo bawienie się generatorem szumów – i w końcu wymyślą dla tych czynności jakąś wersję Spotify. Ale jeśli skoncentrujemy się na chwilę na tym, co dzieje się dzisiaj, to jako ilustracja zjawiska wystarczą Enchanted Hunters.

Małgorzata Penkalla i Magdalena Gajdzica piszą o sobie, że nawiązują do „złotego brzmienia lat 80.” i rzeczywiście – zmiany w porównaniu z debiutancką Peorią są duże. Syntezatory dominują, chociaż nie wyparły piosenkowych, dość misternych, wyrafinowanych form, które charakteryzowały już poprzednią płytę. Przeszłość wydaje się pierwszoplanową bohaterką (pisałem już trochę o tym, do czego się członkinie trójmiejskiej grupy odnoszą, nie chcę się powtarzać), ale pozostaje miejsce dla przyszłości – pokazywał to przecież już fenomenalny singlowy Plan działania, w którym mamy kreśloną z obawami opowieść o tym, co będzie, na tle pięknej stylizacji na to, co było. Podobny klimat mają Fraktale. Przyszłość w przeszłości żyje i ma się dobrze jako muzyczna tendencja, albo i nurt nawet – świadczy o tym również kojarząca się ze Stereolab Bańka. Obawy też wracają – choćby w Burzy, gdzie mamy kolejny obrazek przesycony strachem: Boję się chmury, kłębi się, kłębi, nad moim domem.

Dwunasty dom w całości nie jest – jak mógłby wskazywać Plan działania – łatwą płytą z hitami. Dominują tu tempa średnie. Owszem, płyta przynosi odniesienia i do new romantic, i do sophisti-popu, bo autorki piosenek zerkają co rusz w stronę soulu i jazzu, śmielej na pewno niż dotąd. Pozostaje jednak przede wszystkim kolejnym w tym roku listem miłosnym do syntezatorowych brzmień retro. Harmonie może i bywają tu złożone, ale już barwy są dość proste – kojarzą się raczej z pierwszą płową lat 80. i mocnymi, wyrazistymi maszynami w rodzaju Korga Poly-61. Ostatecznie równie ważne co te harmonie jest wyczucie w kręceniu gałkami i przesuwaniu suwaków. Tutaj zresztą – w połączeniu swobodnego operowania brzmieniami elektronicznymi i ich łączenia z aranżowanymi na głosy wokalami – widziałbym tę dziedzinę, w której Enchanted Hunters najmocniej czarują, prezentując coś najbardziej świeżego i własnego. Złota era elektroniki może i już była, ale zawsze może być nowa, złotsza.

ENCHANTED HUNTERS Dwunasty dom, Latarnia 2019, 8/10