Kanye West i inni artyści, których tak uwielbiałem

Nie lubię pytań o ulubionych wykonawców. Bo jeśli słuchanie nowej muzyki rok za rokiem uczy czegokolwiek, to tego, że nasi ulubieni wykonawcy nie są skazani na nagrywanie wyłącznie naszych ulubionych płyt, trudno więc traktować w tej dziedzinie cokolwiek jako stałą – bo niby dlaczego nie lubić bardziej tych młodszych (albo i starszych, tylko innych), którzy w tym czasie robią rzeczy zaskakująco udane, najlepsze w swojej dyskografii? Nie znaczy to, że uwielbianych w danym momencie wykonawców mam porzucić i ignorować. Jedno, co mi zostaje z takiego uwielbienia, to jakiś szczególny rodzaj troski. Jak to było w Potworach i Spółce? „Straszymy, bo się o was troszczymy”. Tu byłoby analogicznie: Ciągle się czepiamy, bo was uwielbiamy. 

Kanye West pojawił się w tytule notki (ze względów marketingowych również) i napisano już o tej premierze od piątku całkiem dużo, w tym sporo złego i trochę nieprawdziwego. Nie bardzo dziwią mnie zmyślenia: nie ma tu bardzo dużo do opisywania. Jesus Is King, którego nadejście zwiastowano już kilkakrotnie, ostatecznie okazał się skromnymi 27 minutami miniatur, lekkimi, nagranymi jakby trochę od niechcenia, albo zebranymi w ostatniej chwili. Nie jest to ani tak zły album, jak piszą, ani też w stu procentach album gospel. A już na pewno nie jest to wybitny album gospel. Kanye odnosi się do różnych konwencji, temat chórów gospel, mocno zasygnalizowany na wstępie, nie zostaje rozwinięty. Jednocześnie mamy tu wciąż ślady pomysłów z kręgu hip-hopu i R&B.

Pod względem lirycznym po raz kolejny okazuje się, że pisanie hymnów religijnych jest dość obciążające, odbiera ciętość języka, lotność przenośni. A czasem nawet rozum odbiera, bo Kenny G w Use This Gospel to coś, na co nie zasłużyliśmy. Chyba że jest to tylko jakiś źle opowiedziany dowcip. Mój problem z niegdyś jednym z ulubionych artystów polega na tym, że znalazł się w lidze, w której bardziej liczą się gesty i wydarzenia niż muzyka. Nie chcę sugerować, że dzisiejsza moralna krucjata jest przykładem gwiazdorskiej hipokryzji, nie mnie oceniać. Ale mam powody by podejrzewać, że ten album byłby ciekawszy, gdyby zamiast kręcić film dla Imaxa nasz bohater posiedział i solidnie, po chrześcijańsku popracował w studiu. Z drugiej strony – nawet w tej szkicowej i trochę niepoukładanej postaci mamy zgrabne momenty i błyski producenckiego geniuszu, choćby i polegał na sprytnym doborze sampli.

Syntezatory w wyróżniającym się Water prowadzą nas do oryginału Bruce’a Haacka. W Jesus Is Lord mamy trąbkę z nagrania Claude’a Léveillée Ale większość z samplowanych utworów to stare nagrania gospel. W czołowym God Is West robi dokładnie to samo, co w swoich starych przebojach, samplując zamiast piosenki soulowej pieśń gospel, zwyczajowo przyspieszoną God Is Rev. Jamesa Clevelanda i jego The Southern California Community Choir. I podobnie jak bywało – wystarczy chwila kontaktu z oryginałem, żeby się w nim zakochać. W tym wypadku, niestety, skutkiem ubocznym przesłuchania oryginału, jest oczywiście kolejne zwątpienie w sens całej tej płyty Westa. Proponowałbym w tym miejscu zakup jednej z fenomenalnych reedycji nagrań gospel z katalogu Numero Group – to oni wydali Curtisa Eubanksa, z którego nagrania powstało Follow God, swoją drogą – mające klasę, jak na Westa, jakiegoś odrzutu ze studia albo nagrania demo. Weźmy tę naprędce doklepaną do sampla perkusję ma przykład. Zresztą autor przyznawał, że dłubał przy miksach jeszcze w przeddzień premiery. Gdy czytacie te słowa, pewnie podmienia miksy na nowe i, kto wie, za jakiś czas może wypoleruje do poziomu najlepszych nagrań.

KANYE WEST Jesus Is King, Getting Out Our Dreams 2019, 6/10

Amon Tobin wydał kolejną płytę po mile zaskakującym Fear in a Handful of Dust, opisywanym przeze mnie wiosną. I jest to rzecz tak samo dobrze brzmiąca, ale już dużo mniejsze zaskoczenie. Przy pierwszym odsłuchu zasypiałem trzykrotnie, co uznaję za niezły znak – gładkie to pod względem dźwiękowym i naturalnie płynące. Ale i za znak niebezpieczny – mało tu momentów, które wybijają z trybu słuchania sączącej się przyjemnie muzyki tła. Jak dla mnie jest przede wszystkim jeden: nieco bardziej eksperymentalny Brushed Aluminium Reeds. Sam Tobin przyznaje, że niemal całą płytę nagrał na jednym instrumencie – podłączonym do analogowych efektów Omnichordzie firmy Suzuki. Gdy wchodzi perkusja, robi się z tego – okazjonalnie – drugoligowy trip-hop. Drugi odsłuch urozmaicałem sobie pisaniem notatek, żeby nie zasnąć. Co piszę szczerze z szacunku do autora.

AMON TOBIN Long Stories, Nomark 2019, 5-6/10

Neila Younga uwielbiałem i uwielbiam. I choć nagrywał już dużo wybitniejsze rzeczy niż Colorado, to znalazłem na tym albumie odrobinę takiego grania, jakie kiedyś przyciągnęło mnie do tego artysty – She Showed Me Love to w gitarach trochę powtórka z mojej inicjacyjnej w jego wypadku płyty Ragged Glory, lecz jednak mocno przeciągnięta. No dobra, może to wcale nie Matka Ziemia, tylko Daryl Hannah, dzisiejsza partnerka życiowa NY, prowokuje takie wyznania, nie wnikam. W każdym razie miłosne frazy na Colorado robią wrażenie, a mimo okazjonalnego popadania w śmiertelną powagę autora tej płyty i dużej koncentracji hipisowskiego ducha w wydychanym powietrzu (Have to shut the whole system down), trzeba powiedzieć, że mieć taką dyspozycję fizyczną i tak liryczny, wciąż operujący na poziomie subtelności głos w wieku 73 lat to każdy by chciał. Milky Way, Olden Days, wreszcie I Do – oto ciche bohaterki wśród głośnych zwyczajowo piosenek Crazy Horse. Uwielbiam zionące radosną amatorką solówki gitarowe Younga, w których ciągle sprawia wrażenie, jak gdyby miał lat 13. A teksty? Hm, gdyby Kanyemu zdarzyło się na nowej płycie coś na poziomie There’s a rainbow of colors / In the old USA / No one’s gonna whitewash / Those colors away, tobym pewnie o tym pisał i nieco inaczej ustawiał punktację. Ale West to bardziej hipster prawicy ostatnio, choć trochę pogubiony, a Young, choćby i był starym amerykańskim kodziarzem, to wciąż może.

NEIL YOUNG Colorado, Reprise 2019, 7/10