Przejażdżka dźwiękowa z prysznicem

Chociaż od lat tam jeżdżę, nigdy nie udaje mi się zdążyć na otwarcie krakowskiego Unsoundu. Dlatego tylko z podpowiedzi osób trzecich wiem cokolwiek o świetnym ponoć koncercie Sote, które łączył elektroniczne i tradycyjne, perskie instrumentarium, a także o kameralnym przedsięwzięciu Moor Mother. Wcześniejszy przyjazd do Krakowa utrudnił mi festiwal Auksodrone (tu jeszcze raz pozdrowienia dla wszystkich, którzy odwiedzili tyską Mediatekę, no i dla wyjątkowej orkiestry Aukso), którego recenzować mi nie wypada, bo miałem tam rolę współprowadzącego. Ale zakończył się na pewno mocnym akcentem – premierą utworu DJ-a Lenara na orkiestrę i taśmę, na której zarejestrowane zostały zmontowane misternie nagrania z płyt z grecką muzyką popularną sprzed pół wieku, odtwarzanych głównie od tyłu. Żeby tej ścieżce towarzyszyć, muzycy orkiestry, jak zauważył jej dyrygent Marek Moś, musieli zapomnieć na chwilę, czego się uczyli na wszystkich szczeblach edukacji. A przy okazji utwór był kolejną odpowiedzią na pytanie, czy kompozytor musi biegle znać język nut. Marcin Lenarczyk (swoją drogą tegoroczny zwycięzca filmowej kategorii Dźwięk na festiwalu w Gdyni!) pisał partyturę igłą gramofonu i programem do edycji dźwięku. Później trzeba to było jednak na nuty przetłumaczyć, a to z kolei zrobił znakomicie, dorzucając w tym procesie dużo od siebie, Bartłomiej Łupiński.

Wczorajszy program Unsoundu robił duże wrażenie – od porannego prysznica połączonego z masażem niskimi tonami na koncercie Anthony’ego Paterasa, który syntezatorem modularnym posługuje się równie biegle co fortepianem i, sterując zestawem modułów z niewielkiej klawiatury Korga Minilogue, przez nieco ponad godzinę wydobywał efekty dudnień i kreował złudzenia przestrzenne w czterech kanałach i całym spektrum częstotliwości. Wieczorem w tej samej sali Mangghi – ale już w innym zestawieniu nagłośnienia i dla większej widowni – odbyły się kolejne występy. Opla zagrała swój set testosteronowych oberków przełożonych na chropowate brzmienia i formalny język rocka. Jakby dla podkreślenia siły tego gestu Bukowski i Zemler założyli koszulki na ramiączka i nie oszczędzali na rockowej ekspresji, choć w praktykowanym na unsoundowych koncertach anty-oświetleniu i tak ledwie było ich widać. Za to dźwiękowo efekt był z utworu na utwór coraz lepszy.

Jeszcze trudniej było wypatrzyć Linguę Ignotę, która swój parateatralny, długi – może o kwadrans zbyt długi nawet – ale niezwykle intensywny, emocjonalny show odegrała, podświetlając się sama co jakiś czas, w półcieniu, za foliową zasłoną, a na końcu wśród publiczności. Ci, którzy mieli wątpliwości, jak wypadnie wokalnie w trudnej roli, przechodząc na żywo od śpiewu w swojej gotyckiej konwencji do niemal metalowego growlingu, przestali je zapewne mieć po pierwszym kwadransie. A występ był potwierdzeniem mocy płytowego materiału z Caliguli. Jeśli chcecie sobie wyobrazić, jak zabrzmiał ten materiał, puśćcie go sobie w warunkach domowych – ale z takim natężeniem dźwięku, żeby się trzęsła podłoga (scena Mangghi, trochę pudełko z drewna, wpada w mocne wibracje przy potężnych niskich częstotliwościach).

Na koniec pojawiły się połączone siły kolektywów HHY & The Macumbas i The Kampala Unit, by zagrać najlepszy chyba show wieczoru, na frenetyczny rytm czterech perkusji i sekcję dętą, ze stojącym na środku i odpalającym gestami sample (o ile nie robił tego stojący z tyłu lider przedsięwzięcia Jonathan Uliel Saldanha) frontmanem. Figurą przedziwną – przez większą część koncertu ów członek HHY był odwrócony tyłem do publiki, a uwagę skupiała charakterystyczna maska, którą założył na tył głowy. Czasem swoimi ingerencjami potęgował polirytmiczny galimatias, czasem jednak wyglądał jak gdyby stał na galerze i dyktował rytm pracującym w pocie czoła wioślarzom. Jak przystało na intensywność, była tego niespełna godzina – jutro i w kolejnych dniach atrakcji jednak w Krakowie nie zabraknie. Wyrazy sympatii, ale i szczerej zazdrości, wysyłam w kierunku tych wszystkich, którzy zostają na festiwalu przez cały tydzień. A dla tych, którzy w ogóle go nie odwiedzą mam dobrą wiadomość – część koncertów rejestruje Polskie Radio i nie zawahamy się ich zaprezentować w późnych godzinach w Nokturnie z red. JH. Podobno Lingua Ignota się nagrała, a jeśli to się udało, to

Do tych kilku zdań gorącej relacji dołączam piosenkę – a właściwie całą płytę z muzyką konkretną z lat 70. i 80. Dużo się ostatnio pisze o wznowieniach Beatlesów, o niepublikowanych nagraniach Milesa Davisa i Johna Coltrane’a, ale o wydawnictwie, które zbiera nigdy niepublikowane nagrania Luca Ferrariego – jakby mniej. A przecież był w swojej dziedzinie kimś takim jak The Beatles dla rocka czy John Coltrane dla jazzu. Bez większej przesady. Dźwiękowa poezja przestrzeni, którą uprawiał, łączyła w sobie – trochę jak z tą podwójną rolą Lenara, nie przymierzając – wrażliwość reżysera dźwięku i kompozytora, co udowadniają utwory zebrane na Photophonie. Pierwszy i tytułowy, prawie półgodzinny, to kompozycja zamówiona jako oprawa muzyczna wystawy zdjęć Alaina Willaume’a w 1989 r., a fragmenty wywiadów z kobietami na temat patrzenia użyte w tym nagraniu mogą się słuchaczom wydać znajome – część z tego materiału francuski kompozytor wykorzystał również w ważnym Presque rien avec filles w tym samym roku. Zwierzenia rejestrowane na prawach reportażu brzmią momentami całkiem intymnie i kojarzyć się mogą ze współczesnymi kompozycjami Felicii Atkinson, co pozwala uznać, że ASMR w muzyce jest o wiele starsze niż sam ten skrót.

Reszta utworów to już lata 70. i 90. Mój ulubiony Il était une fois (1973) to typowy dla jego wizji muzyki konkretnej dźwiękowy spacer z nałożoną nań ścieżką elektroniczą, pojedynczymi akcentami dodającymi dramaturgii i uzupełniającymi tę opowieść o akustycznej przestrzeni. Króciutkie Trans-Voices to zamówienie Centrum Amerykańskiego w Paryżu (jeszcze jedna wystawa), a czterominutowe Tu m’écoutes? z 1975 r. zamyka całość tematyczną klamrą – jako muzyka do reklamy aparatów fotograficznych firmy Leica. W latach 70. we Francji wiele jingli dających identyfikację wizualną instytucjom i miniatur do reklam pisali kompozytorzy skupieni wokół GRM. Ciekawe, która z firm myśli dziś o zamawianiu utworów u współczesnych kompozytorów muzyki eksperymentalnej.

LUC FERRARI Photophonie, Transversales Disques 2019, 8-9/10