Na tę płytę trzeba było czekać czterokrotnie dłużej niż na nowy Tool
Czym jest powrót po 13 latach, który świat z zapartym tchem obserwuje na przykładzie grupy Tool (zespół-mem w dziedzinie czasu oczekiwania), wobec powrotu po 51 latach, który w tym samym czasie jakoś przechodzi bez wielkich fanfar? Ale trzeba przyznać, że autorka życiorys ma z takich, jakie częściej znajdziecie w rubrykach z pożegnaniami niż z powrotami. To wtedy pisze się z reguły: zapomnieliśmy o niej wszyscy, ale przecież każdy pamięta te piosenki, ten głos. Odeszła wielka artystka drugiego planu, której łatwo było nie zauważyć. Tutaj wszystko z optymistyczną poprawką: nie odeszła, tylko powraca.
Oczywiście, jak już zaznaczyłem, wielu z nas doskonale ten głos pamięta, najczęściej z chórków. W tej roli urodzona w Los Angeles P.P. Arnold występowała z Tiną i Ikiem Turnerami, z którymi przyjechała do Londynu i została tu, przez lata robiąc karierę właściwie tylko w Wielkiej Brytanii i kontynentalnej Europie. Opiekował się nią Andrew Loog Oldham, menedżer The Rolling Stones, startując do solowej kariery, miała więc zaplecze tego zespołu, a do dyspozycji także przeboje Beatlesów i Beach Boysów, premierowy utwór Cata Stevensa, wielokrotnie później nagrywany The First Cut Is the Deepest, którego była pierwszą płytową wykonawczynią (później furorę tą piosenką robił m.in. Rod Stewart) czy świetną piosenkę (If You Think You’re) Groovy The Small Faces. Debiut płytowy nagrywała z późniejszymi członkami The Nice, czyli m.in. Keithem Emersonem. A materiał na trzeci album pomagali jej pisać Barry Gibb i Eric Clapton, ale jego historia okazała się skomplikowana i długa – sesje nagrywane w latach 70. ostatecznie ujrzały światło dzienne dopiero dwa lata temu. W każdym razie od 1968 roku nie było regularnej płyty z nowym studyjnym autorskim repertuarem P.P. Arnold, chociaż jej głos towarzyszył nam dość regularnie.
Na Wyspach Pat Arnold stała się soulową wokalistką do wynajęcia. Była głosem z chórków w imponującym Poor Boy Nicka Drake’a. Ale też w amerykańskim Military Madness Grahama Nasha. W latach 80. śpiewała chórki u Boya George’a i w Bronski Beat, ale przede wszystkim wzięła udział w sesjach kapitalnego So Petera Gabriela (powyżej singlowy Sledgehammer z P.P.Arnold w refrenie). Drobną obecnością (muuu!) dorzuciła się do popularności fantastycznego What Time Is Love? grupy KLF, z którym to duetem współpracowała stale przez kilka lat. Ostatnio przez jakieś dwie dekady jeździ po świecie z Rogerem Watersem, wykonując wymagające partie z jego solowych piosenek i pomagając przy repertuarze Pink Floyd, co mocniej przywiązało ją do klasyczno-rockowej strony, stąd pewnie po 51 latach nowy album nagrała dla specjalizującej się w takim repertuarze hamburskiej earMusic. Ale w dyskografii ma takie momenty jak acidhouse’owy szlagier Burn It Up nagrany przez The Beatmasters:
P.P. Arnold ma dziś 73 lata. Nowe autorskie płyty to w ogóle nie jest codzienność w tym wieku. The New Adventures of… jest więcej w równej mierze powrotem po latach do solowej kariery, co może być rodzajem pożegnalnej kartki dla tych, którzy jeszcze o Amerykance pamiętają. I jest przedsięwzięciem brytyjskim, choć spoglądającym w stronę starego popu ze Stanów Zjednoczonych. Głównym partnerem muzycznym Arnold jest tu Steve Cradock, wieloletni współpracownik Paula Wellera, no i gitarzysta Ocean Colour Scene, z którymi też kiedyś Arnold pracowała. Napisał dla niej piosenki w stylu Burta Bacharacha – właściwie jeszcze w latach 90., bo przedsięwzięcie wydawnicze, jakim okazał się ten album, ma swój początek ponad 25 lat temu i odnosi się bardziej do easy-listeningowej tradycji odkrywanej wtedy na nowo, do orkiestrowych brzmień. The Magic Hour ma w sobie lekkość popu z lat 60. Napisaną samodzielnie Though It Hurts Me Badly kojarzyć się może z konkurencyjną niegdyś (pracującą pod skrzydłami tego samego managementu) Marianne Faithfull, ale też z Dusty Springfield.
Słychać, że materiał kształtował się długo – taśmy Cradock odnalazł po latach przy przeprowadzce, stąd pomysł, by wrócić do tego projektu. Z pewnością zbyt długo, by wpisywać w jakąś tendencję. Mógłby się spodobać wtedy, pod koniec lat 90. – ale ukazał się bodaj tylko singlowy Different Drum i prace nad płytą przerwano. Może byłoby inaczej, gdyby można było na singiel wypchnąć świetne I Believe napisane przez samą Arnold z Calvinem K. Samuelem – piosenkę, w której akompaniament blednie na tle potężnego głosu autorki i którą chętnie dopisuję dziś na roczną playlistę Polifonii na Spotify. Na pewno sprawdziłoby się w swoim czasie napisane przez Wellera When I Was Part Of Your Picture ze stylową partią kwartetu smyczkowego (dziś można ten tytuł odbierać jako niezły komentarz do pięciu minut sławy Arnold sprzed lat, podobnie jak okraszona pompatycznymi smyczkami Still Trying). Może obroniłyby się te mocniejsze, rhythm’n’bluesowe fragmenty? Może zaintrygowałby publiczność melodeklamowany wiersz Dylana Last Thoughts on Woody Guthrie? Na tle instrumentów perkusyjnych i kontrabasu brzmi tu trochę jak nagranie z innej płyty, przypomina bardziej muzyczne pogadanki Gila Scotta-Herona snute w początkach jego kariery. Rozwija się jednak dobrze, przechodzi w mocny funkowy groove z delikatnie kiczowatymi ornamentami dęciaków i fortepianu, ale to zaskakująco dobre nagranie w ostatecznym rozrachunku.
Gil dostał kilka nowych minut zainteresowania pod koniec życia. Może uda się reanimacja solowej kariery P.P. Arnold? Z pewnością nie jest to muzyka, która nowatorstwem brzmieniowym czy mocą może konkurować z tym, co robi nowy Tool, ale dobrze napisana i przemyślana przez te wszystkie lata. A jej autorka i jej repertuar warte są tego, by ukraść w środku wakacji kilka minut z napompowanej już do niemożebnych rozmiarów dyskusji fanów i sceptyków wokół wciąż niewydanej płyty grupy Keenana. Co też spróbowałem zrobić.
P.P. ARNOLD The New Adventures of…, EarMusic 2019, 7/10